ENSLAVED 2 - 01.03.1998-30.03.1998 Uczeń Przewyższył mistrza
- Vert Skamander
- 5 maj 2021
- 31 minut(y) czytania


I
Czuł, że uciekł jak zwykły tchórz. Wcale nie miał poczucia chwały i wielkiego zwycięstwa. Mimo to stanął przed Czarnym Panem, by pokazać mu swoją potęgę, której tak bardzo pragnął i oczekiwał. Był w takim amoku, że powybijał wszystkich, nie przejmował się czy kobieta czy dziecko. Mordował wszystkich z zimną krwią, tak jak oczekiwał tego jego pan.
– Opanowaliśmy Hogwart – usłyszał głos Voldemorta. Stanął nad trupami, spoglądał przez chwilę w oczy małej blondynki. Dziecko mogło mieć około pięciu lat. Spoczywała obok ciała swojej matki i wyglądała spokojnie, jakby położyła się na popołudniową drzemkę. Draco ocknął się z tego niebezpiecznego amoku. Spojrzał wprost na Czarnego Pana, który stanął na środku sali i przemawiał do zebranych śmierciożerców z najbliższego kręgu — będziemy sprawować nad nim kuratelę. Jest to bardzo dobry punkt strategiczny, w którym zrobimy naszą głową bazę. Alecto i Amycus będą sprawować pieczę nad naszym nowym nabytkiem — Voldemort spojrzał wprost na rodzeństwo. Ukłonili się lekko, z oddaniem szacunku, jakby zadanie to, było dla nich, wielkim zaszczytem — Draco — usłyszał, w końcu syk swojego imienia — gratuluję Draco — Voldemort wyglądał na ukontentowanego. Malfoy również powinien czuć dumę, chwałę, nic z tych emocji jednak mu nie towarzyszyło — koniec zebrania, rozejść się — po kilku minutach kolejnych pochwał i karmienia swoich poddanych pustymi zapewnieniami sukcesu, Czarny Pan podniósł głos, by dosadnie przekazać wszystkim zebranym, że mają jak najszybciej opuścić pomieszczenie — Draco, ty zostaniesz — gdy chłopak był już w połowie drogi do drzwi, usłyszał ten syk, którego nienawidził. Zatrzymał się, zbierając w sobie siłę, by odwrócić się i stanąć twarzą w twarz z potworem.
– Tak, panie – jego pusty ton rozniósł się po pustym salonie. Ponownie został w nim sam, jedynie ze swoim upiorem i górą trupów. Nienawidził tego widoku całym sobą. Był skonfliktowany pomiędzy tym kim był kiedyś, a kim coraz bardziej się stawał. Czuł obrzydzenie do samego siebie. Uświadomił sobie, że stawał się takim samym potworem, jak jego pan. Był jedynie marionetką w rękach psychopaty. Nie mógł nic na to poradzić. Pogodzenie z losem, nie chciało jednak nadejść.
– Jestem z ciebie dumny – usłyszał spokojny głos Voldemorta. Nigdy nie słyszał takich słów. Nawet jako dziecko, według swojego ojca, nie zasłużył na pochwały. Teraz stał przed jednym z najpotężniejszych magów na świecie i słyszał z jego ust, że jest dumny. Dumny z niego. On również powinien odczuwać tę dumę. Nie czuł nic. Był pusty od emocji — mam dla ciebie kolejne zadanie — wypadło z ust Czarnego Pana, zdanie, którego najbardziej się obawiał. Nie chciał kolejny zadań, nie chciał zabijać. Brak wyboru był dla niego wyniszczający.
– Tak, panie – odpowiedział niczym zaprogramowany robot. Nie pozostało mu nic, jak czekać, na kolejny przydział.
– Zabijesz Gellerta – oznajmił mu Voldemort, tak jakby mówił o przyjacielskim spotkaniu.
– Grindewalda? - niezbyt inteligentne pytanie wymsknęło się z usta Draco. Był tak zaskoczony tym, co zlecił mu Pan, że nie wiedział jak poprawnie zareagować.
– A znasz jakiegoś innego? - na jego głupie pytanie, padła równie głupia i ironiczna odpowiedź. Voldemort przechadzał się wzdłuż pomieszczenia. Czasem, gdy natrafił na kończynę, któregoś z trupów, popychał ją z obrzydzeniem, jakby odtrącał jakiegoś obrzydliwego robala.
– Panie, ja... ja nie jestem wystarczająco potężny, by to uczynić – by okazać jakąkolwiek skruchę, nawet tą fałszywą, Draco ukłonił się w pas.
– Jesteś, jesteś potężniejszy, niż myślisz – odpowiedział mu Voldemort i bez ostrzeżenia opuścił pomieszczeni, wraz ze swoim pupilkiem. Nagini wiła się za nim, niczym wierny piesek.

II
Uciekli. Udało się, uciekli wszyscy. Czuła niewyobrażalną ulgę na myśl, że każdy z członków Zakonu, był bezpieczny w dwóch głównych bazach: w starym domu Syriusza na Grimmauld Palce oraz w Weasley'owskiej Norze. Przed oczami nadal miała zastygłą twarz Lavender, gdy Greyback próbował dorwać się do jej głównych tętnic. W szale rzuciła pierwsze zaklęcie, jakie przyszło jej do głowy, które miało jedynie obezwładnić napastnika. Wiedziała, że wojna jest okrutna, że prędzej czy później przyjdzie czas, w którym i ona sięgnie po najczarniejsze klątwy. Nie spodziewała się jednak, że ten czas, nadejdzie tak szybko.
– Hermiono? - usłyszała głos swojej młodszej przyjaciółki. Ginny stała w drzwiach i obserwowała ją z niepokojem w oczach.
– Tak? Przepraszam, zamyśliłam się — kobieta odwróciła się do rudowłosej i posłała jej bardzo delikatny i niepewny uśmiech.
– Harry znowu mówi o horkruksach. Chce wyruszyć na ich poszukiwanie i nie chce nikogo ze sobą zabrać — Ginny podeszła do niej i usiadła na wąskim łóżku, obok przyjaciółki.
– Nie ma mowy. To nie jest dobry plan. To nie jest żaden plan! - oznajmiła z mocą, nie zgadzając się z decyzją przyjaciela.
– Wszyscy mu to powtarzamy. Kingsley podejrzewa, że mogą być ukryte w Hogwarcie, dlatego tak bardzo Voldemortowi zależało na tym, by go przejąć — Weasley podzieliła się z nią przypuszczeniami, które do tej pory wysnuli. Pokiwała twierdząco głową, bo sama się z nimi zgadzała. Myślała już o tym i ta teoria była dla niej logiczna. Również uważała, że ktoś z jego najbliższego grona, może mieć je pod swoją opieką. Cały czas podejrzewała Bellatrix, która była największym z jego popleczników.
– Myśle, że Bellatrix może mieć jeden – w końcu i ona, podzieliła się swoim przypuszczeniem.
– Jest to prawdopodobne. Ojciec uważa, że powinniśmy na razie zostać w ukryciu i obmyślić jakąś strategię odbicia Hogwartu.
– Tak, to jest najrozsądniejsze w tym momencie – Hermiona spojrzała w zmęczone oczy rudowłosej. Obie wiedziały, że nastały trudne czasy i jeśli nie powstrzymają panowania tego szaleńca, będzie dla nich tylko gorzej.
– Za pół godziny zebranie, odpocznij chwilę – Ginny odwzajemniła jej spojrzenie z wielką troską. Hermiona od kiedy tylko zjawiła się na Grimmould Place, cały czas coś nadzorowała i zajmowała się szpitalem. Dla Zakonu było to duże wyzwanie, w przypływie paniki, wiele osób teleportowało się nie tam, gdzie było to ustalone. Taki obrót sytuacji, sprawił, że kilka z ich kryjówek było niemal pustych, zaś kwatera główna i Nora były przepełnione. Trzeba było jak najszybciej zorganizować transport i poprzenosić ludzi między kryjówkami.
Hermiona obawiała się, że Harry i tak nie posłucha. Będzie chciał na własną rękę wyruszyć bez planu i pomysłu w poszukiwaniu horkruksów niczym igły w stogu siana. Dziewczyna wiedziała, że musi jak najszybciej porozmawiać z Ronem i udaremnić plany Pottera. Nie mogli go stracić. Był dla nich kluczem w tej wojnie.
Podeszła do okna, by spojrzeć na świat, który wcale nie wyglądał, jakby był otoczony wojną. Domy stały, po ulicach jeździły samochody, ludzie wychodzili na spacer... tylko oni, czarodzieje, musieli się chować jak szczury po kanałach. Miała w sobie ogromne poczucie niesprawiedliwości i żalu. Tak było zawsze, musieli ukrywać się przed mugolami, a teraz w dodatku przed całym złem tego świata. Wiedziała, że w swoich osądach jest bardzo jednostronna i mugolska społeczność także przeszła przez swoje konflikty zbrojne, na skalę całego świata. Westchnęła ciężko, odchodząc od okna i ruszyła w dół, by w głównym salonie spotkać się z resztą zakonu.
Gdy weszła do przestronnego pomieszczenia, siedzieli w nim już państwo Weasley, rozmawiający spokojnie z Kingsleyem Shackeboltem i Remusem Lupinem. Niedaleko nich, przyczaili się bliźniacy wraz z Percym i Billem. Gdy sama przeszła przez otwarte drzwi i znalazła sobie krzesło blisko kominka, za nią to samo zrobiła Luna i Ginny, a kilka minut później przyszedł Ron w towarzystwie Deana, Harry'ego, Neville, Seamusa oraz Ernie i Justyn z braćmi Creevey. Za nimi wkroczyły siostry Patil, Lavender, Susan i Hanna. Byli już praktycznie w pełnym składzie, gdy zdyszany Zachariasz Smith wbiegł do pokoju i przemknął pod ścianę do braci Weasley. Brakowało już tylko Moody'ego, miał przybyć z ich szpiegiem, Severusem Snape.
Starsi członkowie zakonu, uznali w końcu, że młodzież również powinna brać udział w zebraniach, bowiem mają prawo wiedzieć o tym co się dzieje. Ta wojna dotyczyła również ich, nad czym najbardziej ubolewała Molly Weasley, jak przystało na kochającą matkę. Długo nie potrafiła pogodzić się z tym, że ich dzieciaki, nie są już takimi dzieciakami, tylko wchodzą w dorosły wiek, a za ich plecami toczy się wojna. To Severus przekonał ich, że powinni wtajemniczyć młodych czarodziejów w plany wojenne, bowiem to samo robił wśród swoich popleczników Voldemort. Chcąc być na równi z nim, a najlepiej krok przed musieli podjąć takie decyzje. Jeśli nadal chowaliby niczego nieświadome dzieciaki w zakonnych kryjówkach, te miałyby nikłe szanse na przeżycie wojny, jeśli zaskoczyłby ich atak ze strony śmierciożerców. Oczywiście dzieciaki w wieku szkolnym były chronione i ukrywane, bowiem one nie miały jeszcze takich umiejętności magicznych, by w pełni się obronić. Toteż zasada ta obejmowała jedynie absolwentów i uczniów ostatnich lat.
Gdy po kilku minutach szeptów i pokątnych rozmów, w salonie rozbrzmiał donośny, jednostajny, stukot, wszyscy wiedzieli, że Moody przybył. Zaraz za nim pojawił się Severus, ubrany cały na czarno, miał jeszcze pelerynę podróżną.
– No, to zamknąć się i słuchać – Alastor przeszedł wzdłuż jednej ze ścian i stanął pod nią, czujnie obserwując resztę. Snape zaś ściągnął z siebie pelerynę podróżną i rzucił ją na małe biurko. Odwrócił się do zebranych, niemal tak, jak na wszystkich zajęciach z eliksirów. Ronem aż wzdrygnęło na te przemyślenia, zaś Hermiona załapała nutę nostalgii.
– Voldemort stworzył sobie maszynę do zabijania – oznajmił Snape, jak zawsze szybko i celnie, bez owijania w bawełnę.
– Co to znaczy stworzył maszynę do zabijania? Co to jest? - choć to pytanie pojawiło się również w głowie Hermiony, zadał je zniecierpliwiony Harry.
– Nie co, a kto – odparł Severus.
– Kto? - zdziwienie wyrwało się z ust Granger. Tak jak wszyscy zebrani nie bardzo rozumiała, o czym mówił ich szpieg.
– Voldemort wybrał jednego śmiałka, który jest szkolony pod okiem samego Grindewalda. Tak, te plotki były prawdziwe, w zamian za wolność, ma wyszkolić mu zabójcę idealnego. Anioła niosącego śmierć.
– Kto to? - ponownie zapytała ciekawska Granger, jednak każdy chciał poznać odpowiedź.
– Jeśli chcę jeszcze trochę pożyć, to niestety nie mogę wam tego zdradzić – odpowiedział swoim standardowym, beznamiętnym tonem spoglądając w oczy Hermiony bardzo uważnie i długo, jakby chciał, aby sama wyczytała to z jego umysłu. Niestety, za pomocą oklumencji nie mogła, wspomnienie o tej osobie, było dobrze zablokowane.
– Tym bardziej muszę znaleźć horkruksy i go zniszczyć! - krzyknął zdenerwowany Harry, który do tej pory starał się panować nad sobą.
– Tym bardziej siedź cicho Potter – odpowiedział zimno Snape spoglądając na niego mrożącym wzrokiem.
– Ty nic nie rozumiesz! - ryknął na niego wściekły wybraniec. Stanął tuż przed Severusem, mierząc się z nim wzrokiem. Wszyscy obserwowali to wydarzenie niepewnie, a Hermiona z Ronem wymienili zaniepokojone spojrzenia. Wiedzieli, że ciężko będzie posadzić Harry'ego na miejscu.
– Bynajmniej Potter. To ty mało rozumiesz — Snape był niewzruszony wybuchem chłopaka.
– Uspokójcie się obaj, musimy obmyślić sensowne kroki, by odzyskać Hogwart. Wasze kłótnie tu nie pomogą — po dłuższej chwili ciszy interweniowała Molly Weasley, stając między nimi i odciągając Harry'ego na bok.
– W rzeczy samej. Chodzą pogłoski, że kolejnym zadaniem Anioła Śmierci, będzie zabicie samego Grindewalda. Uważam osobiście, że powinniście poczekać z atakiem na to wydarzenie. Będą większe szanse na zwycięstwo, gdy Grindewalda nie będzie już w jego szeregach. Trzech potężnych czarodziejów to trochę za dużo, jak na wasze... oddziały — Snape zlustrował wzrokiem zebranych i powstrzymał się, by nie powiedzieć czegoś obraźliwego. Miał jednak rację. Stracili Dumbledore. Mają wielu utalentowanych członków w Zakonie, jednak mają jeszcze coś... coś, co tym razem może ich zgubić, niż pomóc. Członkowie Zakonu Feniksa, są moralni, a to w czasie wojny, nie jest cnotą doskonałą.
– Może moglibyśmy przeforsować Grindewalda na naszą stronę? - zaproponował sfrustrowany Harry. Nigdy nie potrafił stać bezczynnie, a gdy coś nie szło po jego myśli, był prawdziwie sfrustrowany i niemal bezużyteczny przy planowaniu akcji. Właśnie dlatego, to Ron zajmował pozycję bocznego stratega. Harry był zbyt impulsywny, zaś młody Weasley okazał się taktyczny. Wspierał więc Moody'ego oraz Lupina, w ustalaniu szyków, sił i potrzeb bojowych Zakonu.
Dziewczęta były podzielone na dwie grupy. Jednej z nich dowodziła Molly i zajmowała się „domem". To one dbały, aby w kryjówce zawsze czekał na wszystkich ciepły posiłek, by nie brakowało im rzeczy do ubioru czy by mieli gdzie spać. Drugą grupą zaś przewodziła Hermiona i była to grupa szpitalna. Granger jako jedyna była biegła w zaklęciach leczniczych, dodatkowo miała okazję, jeszcze w Hogwarcie przejść kurs pod okiem Poppy Pomfrey, został on nawet certyfikowany przez Świętego Munga, toteż Hermiona była najlepszą osobą na to miejsce. Reszta dziewczyn pomagała jej przy prostych zabiegach, dbała o zaopatrzenie i leczyły proste urazy.
Wszystko było zorganizowane i zapięte na ostatni guzik, bowiem nie mogli dopuścić, by cokolwiek w ich wielkiej machnie, nie działało. Wiedzieli bowiem, że jeśli dobrze nie nauczą się funkcjonować i zabezpieczać na początku wojny, to nie dotrwają jej końca.
– To ryzykowne i niepewne. To nie jest człowiek, któremu można zaufać na słowo — odpowiedział Lupin, spoglądając na Severusa, który przytaknął skinieniem głowy.

III
Przemierzał ogromny ogród. Była siódma, może już ósma, rano. Sam nie wiedział, nie był pewien, ile czasu już spacerował między szerokimi alejami. To było jedyne miejsce w całym tym cholernym dworze, w którym był w stanie w spokoju spędzać czas. Nie był on mroczny i ponury, bowiem dbała o niego Narcyza. Nie roiło się tu również od śmierciożerców bowiem żaden z nich nie pałał miłością do natury i sztuki. Pieprzone prostaki z wypchanym portfelem i pustą głową. Często właśnie tak o nich myślał.
Prawdą też było, że po prostu uciekał. Nie miał zamiaru spędzać większej ilości swojego czasu, niż było to konieczne, z Czarnym Panem za ścianą. Czuł się niczym ptak w złotej klatce. Niby wszystko miał pod nosem, niby wszystko było idealne, niestety, jedyne co było idealne to pozory. Gdyby mógł zabrać stąd matkę, już dawno by zniknął. Narcyza jednak nie mogła opuścić posiadłości, co było cholernie sprytną zagrywką ze strony jego psychopatycznego ojca. Gdy tylko dostał okazję, sprzedał własną żonę i syna, za odrobinę sławy i bogactwa, sprzedał ich za miejsce po prawicy Czarnego Pana.
Prychnął wściekle. Wiedział, że wojna nie jest nawet w połowie, plany Voldemorta opiewały na cały świat, a oni ledwo zdobyli Hogwart. Pieprzony szaleniec, który jakiś cudem pociągnął za sobą chmarę równie wielkich szaleńców. A on znalazł się w środku tego cyrku. W głowie nadal huczały mu wspomnienia Astorii. Kochał tę dziewczynę do szaleństwa, a ona kochała jego. Wiedział, że prędzej czy później nie będzie w stanie ochronić ich obu, że będzie musiał dokonać nieludzkiego wyboru, który wydrze duży kawałek jego serca z piersi. Długo nie chciał zgodzić się na plan ukochanej. Była ogłupiała z miłości do niego, lecz jednocześnie, był jej za to wdzięczny. Będzie jej wdzięczny do końca swojego pieprzonego żywota. Gdy któregoś dnia zdradziła mu swoją rodzinną tajemnicę i zapewniła go, że nie czeka na nią długi i szczęśliwy żywot, sam nie wiedział, co ma myśleć. Miał wrażenie, że jej klątwa to jedynie durny żart, wymysł pieprzonego losu. Niestety, była dramatyczną prawdą. Dlatego właśnie, jakimś niewyjaśnionym cudem, przekonała go, że gdy tylko stanie przed wyborem, ma postawić na jej śmierć. Jedyne co w tym momencie mógł jeszcze zrobić, to dotrzymać przysięgi, którą jej za to złożył. I dotrzyma, bowiem był bardzo honorowym człowiekiem.
Z jego rozmyśleń wyrwał go cichy szmer, jednak wyszkolony przez Grindewalda, był już wyczulony na choćby poruszenie liścia na drzewie. Nie odwracał się za siebie, szedł jednak czujnie, uważnie, starając się usłyszeć coś jeszcze. Niepostrzeżenie wyciągnął swoją różdżkę z kieszeni ciemnego, eleganckiego płaszcza. Czekał, bowiem wiedział, że intruz jest już za nim. Blisko.
– Protego Horribilis – odwrócił się na pięcie, ze spokojem, zimną kalkulacją. Wokoło niego powstała potężna tarcza ochronna, która odepchnęła urok rzucony w jego plecy.
– Brawo Draco, niesamowita ochrona – usłyszał znajomy mu głos.
– Gellercie, nie uczono cię, że to wielka hańba celować w plecy człowieka? - Malfoy cofnął tarczę i schował różdżkę z ironicznym uśmieszkiem na ustach.
– Właśnie, w rzeczy samej. W plecy człowieka, lecz czy równą hańbą jest celowanie w plecy samej śmierci? - usłyszał odpowiedź swojego mistrza, który zrównał z nim kroku. Szli teraz jeden przy drugim, szeroką, zieloną aleją. Mimo że panował jesienny chłód, to słońce przebijało się przez pojedyncze obłoki. Nie odzywali się do siebie zanadto, jednak cisza między nimi panująca, nie była nieprzyjemna czy męcząca, wręcz przeciwnie. Grindewald był chyba jedyną osobą z otoczenia Czarnego Pana, której towarzystwo mu nie przeszkadzało. Był wręcz wdzięczny za ten czas, z czarnoksiężnikiem, bowiem nauka od tak potężnej persony, była dla niego uhonorowaniem. Jedynym zgrzytem w tym wszystkim był fakt, że musiał wykorzystywać tę naukę w podłych celach. Przełknął ślinę, czując się jakby, w gardle zaległ mu kwas. Miał go zabić. Miał zabić Gellerta Grindewalda. Mężczyznę, który poświęcił mu więcej czasu i emocji, niż jego własny ojciec. Kątem oka spojrzał na starszego czarodzieja u jego boku. Musiał przyznać, że był on ekscentryczną i bardzo złożoną do odkrycia personą. Miał w sobie grację arystokraty, a jednocześnie luz i butę prostych chłopów. Był niesamowitym połączeniem wielu cech i zachowań. Mieszanką wybuchową, niepowtarzalną. A on miał go pozbawić życia. Gdy o tym myślał, wiedział już, co musi czuć Potter po stracie Dumbledore, bowiem Grindewald stał się dla niego kimś takim, kim był dla Pottera, Albus.
Miał idealną okazję. Byli sami, w cichym, spokojnym ogrodzie. Mógł go zaskoczyć, tak jak on próbował jego. Wystarczyło wyjąć różdżkę i rzucić jedno, niewybaczalne, lecz potężne zaklęcie. Padłby trupem na zieloną ścieżkę. Byłoby po wszystkim. Draco wiedział jednak, że nie zabije go w tym momencie z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciał skalać śmiercią ostatniego miejsca, które miało dla niego znaczenie, miejsca, które było jego schronieniem. Po drugie, nie miał zamiaru zabić Grindewalda znienacka, niczym tchórz, rzucając mu zaklęcie w plecy. Chciał uczciwego pojedynku. Albo go pokona, albo zginie. Bowiem życie w tym pieprzonym świecie i tak było nic niewarte.
– Dużo rozmyślasz – usłyszał głos mistrza.
– Tak, to prawda – przyznał po krótkiej chwili.
– Nad czym tak rozprawiasz chłopaku? - Grindewald zwykł nazywać go chłopakiem, co w gruncie rzeczy, ani nie mijało się z prawdą, ani nie było ujmą.
– Cóż, będę z tobą szczery – Gellert spojrzał na towarzysza z czającym się w jego oczach zainteresowaniem. Słuchał uważnie, krocząc spokojnie — nie daje mi spokoju, pewnie jak wielu, a szczególnie Czarnemu Panu, co tak naprawdę stało się z czarną różdżką. Czy serio nie wiesz, gdzie ona jest? - Draco również spojrzał na czarnoksiężnika. Posłużył się lekkim kłamstwem, bowiem w tym momencie nawet do głowy mu nie przyszła czarna różdżka, jednak postanowił sprytnie wykorzystać okazję w inny sposób. Jeśli nie do zabicia towarzysza, to chociaż do zdobycia cennych informacji.
– Cóż Draco – westchnął Grindewald – nigdy nie straciłem jej z oczu, drogi był mi ten, kto mi ją zabrał. Przez lata, była na piedestale. Teraz czarna różdżka spoczywa głęboko wraz z właścicielem — odpowiedział mu tajemniczo. Jeśli jednak młody Malfoy był tak bystry, za jakiego go miał, powinien się domyślić, jakie jest rozwiązanie, jego małej zagadki. Miał rację, widział po oczach młodzieńca, że ten szybko ją rozwikłał. Nie przyznał się do tego jednak, a i on pozostawił to w przemilczeniu.
– Wracasz? - głos Grindewalda rozbrzmiał po dłuższej chwili ciszy, gdy zatrzymali się po drugiej stronie ogrodu.
– Nie, pozwolę sobie na wypad na Pokątną. Potrzebuję chwili poza... poza tym miejscem — Malfoy spojrzał na niego, szukając zrozumienia. Gellert kiwnął twierdząco głową, doskonale to rozumiejąc. W rzeczy samej nie zazdrościł młodemu arystokracie położenia, w którym się znalazł. Wpędzony w ojca, w sytuację bez wyjścia. Ojca, który powinien go kochać i chronić. Ten jednak wolał poświęcić jedynego syna, w imię idei.
Rozstali się z Grindewaldem pod główną bramą, gdzie Draco przekroczył jej próg i szybko się teleportował. Bił się z myślami, nie potrafił sobie wyobrazić, że niebawem przyjdzie mu stoczyć pojedynek na śmierć i życie z jego mistrzem. Z człowiekiem bliższym mu niż jego włosy rodzic.
Kroczył ulicami mugolskiego Londynu. Lekko nagiął prawdę, nie chciał bowiem, by Grindewald miał co do niego jakieś podejrzenia. Ufał mu, jednak jak zawsze, zachowywał granicę błędu. Jego wzrok przykuła postać dziewczyny. Znał ją, aż za dobrze ją znał. Przystanął przy witrynie i ukradkiem zerknął na nazwę sklepu, w którym się znajdowała. Oczywiście, księgarnia, mógł się tego spodziewać. Ciemnowłosa wyglądała na zdenerwowaną, choć nie wyprowadzoną z równowagi. Widząc, że przy ladzie zaczyna dochodzić do coraz zażylszej wymiany zdań, wiedziony ciekawością, przekroczył próg, o czym poinformował dźwięk dzwonka nad drzwiami. Jak na zawołanie ekspedientka i była gryfonka, odwróciły wzrok w jego stronę. Widział w oczach sprzedawczyni, że rozpoznała mundur, który na sobie miał. Wszak księgarnia była magiczna, nawet nie zauważył kiedy zawędrował na granicę światów.
Przerażenie w oczach dziewczyny było dobitne. Granger milczała, jakby nagle zabrakło jej języka w gębie. Znalazła się w potrzasku i to był pierwszy raz, gdy Draco Malfoy, mógł ją pojmać jako więźnia. Nie zrobił tego.
– Widzę tu jakiś problem? - zapytał, wodząc wzrokiem po młodych kobietach. Z plakietki przy koszuli jasnowłosej wyczytał jej imię. Eleonora. Widział przerażenie i niezdecydowanie w oczach Eleonory.
– Nie, ja... przepraszam, nie chciałam zrobić kłopotu – głos zabrała Granger, śląc dziewczynie przepraszające spojrzenie.
– A jaki był kłopot? - ponownie odezwał się śmierciożerca.
– Nie wiedziałam o wprowadzonym zakazie sprzedaży materiałów naukowych szlamom panie Malfoy – odpowiedziała, spoglądając mu prosto w oczy. Widział w nich żal, rozgoryczenie i niemą złość.
– Odebrać ci książki, to niemal jak odebrać życie, Granger – odpowiedział z lekką ironią, podchodząc bliżej. Sięgnął po pierwszy tytuł leżący na ladzie, a następnie po kilka kolejnych. Hermiona chciała kupić łącznie pięć książek. Psychoanaliza, mugolska medycyna i coś kompletnie mu nieznanego. Widać, że próbowała zaopatrzeć się w ukochane książki, póki wojna dobrze się nie zaczęła, później, nie miałaby już takiej okazji.
– Co to za pozycja panno Granger? - zapytał z cichym rozbawieniem, bawił się tą całą oficjalnością.
– To, to tylko mugolska pozycja. II wojna światowa, to o obozach, które zakładali Niemcy i zsyłali tam żydów.
– Brzmi jak nasz świat, nie sądzisz, iż analogia jest niemal namacalna? - spoglądał jej prosto w oczy. Eleonora nie śmiała się nawet poruszyć, przerażona obecnością śmierciożercy w swojej księgarni.
– W rzeczy samej, coś w tym jest panie Malfoy – odpowiedziała, widział, jak zaciska ręce w pięści. Zaśmiał się pod nosem.
– Draco, nie udawaj Granger, że nie znasz mojego imienia – w końcu odezwał się z rozbawieniem i ironią.
– Nie wolno mi – odpowiedziała od razu.
– Wolno, gdy zezwalam – odpowiedział i w końcu odwrócił się do drugiej dziewczyny – zapakuj te pozycje Eleonoro i zapisz je na moje nazwisko – oznajmił jakby nigdy nic. Poczekał, aż Eleonora zapisała książki w magicznym spisie — ty płacisz Granger — dodał w stronę szatynki.
– Dlaczego? - zdziwiła się, nic nie rozumiejąc, jednak wyjęła kilkanaście sykli, nim Malfoy zdążyłby się rozmyślić.
– Bo mogę – odpowiedział jakby nigdy nic – a teraz chodź – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, jakby spodziewał się go po Hermionie.
– Do widzenia Ellie. Może kiedyś... - odezwała się z nostalgią w stronę Eleonory, wiedząc, mając świadomość, że już nigdy się nie zobaczą. Ruszyła do drzwi, które już otworzył mężczyzna i wyszła na ulicę.
– Do widzenia – również pożegnał dziewczynę i wyszedł za Granger.
– Do widzenia panie Malfoy – odpowiedziała cicho, jednak w głębi duszy miała nadzieję, że nie nastąpi to szybko, choć miała też świadomość, że mogła trafić gorzej, a jej księgarnia już by nie istniała.
– Po co ci te wszystkie książki? - zapytał gdy ruszył w dół ulicy, a ona mimowolnie musiała iść za nim.
– O medycynie, bo mam świadomość, że prędzej czy później nie będę mogła leczyć w magiczny sposób. O ziołach, bo również te mugolskie mają właściwości lecznicze. O wiele słabsze niż magiczne, ale to zawsze coś. Psychoanaliza, bo mnie interesuje to zagadnienie i może być przydatne, a o mugolskiej wojnie... by wiedzieć, na co się przygotować — odpowiedziała szczerze, bowiem i tak mógł się tego dowiedzieć jeśli bardzo by mu zależało. Wolała jednak nie narażać się na tortury.
– Zawsze byłaś sprytna – oznajmił spokojnie. Z kieszeni długiego płaszcza wyjął paczkę mugolskich papierosów. Poczęstował ją, a następnie sam wyjął dla siebie. Zapalił używkę zapalniczką, a następnie podał ją dziewczynie.
Szli w dół ulicy, ponownie znaleźli się po mugolskiej części Londynu, więc widok tej dwójki obok siebie nie był tutaj tak niesamowity i nieoczekiwany. Zwykła, młodzieńcza para, jak ich tysiące w całym mieście. Jednak oni nie byli zwykłą parą, ale świat nie mógł o tym wiedzieć.
– Czy jest jakiś powód, dla którego idę z tobą? Aresztujesz mnie? - postanowiła w końcu zapytać, bowiem cisza i niewiedza jej ciążyły.
– Czy wtedy kupowałbym ci książki? - spojrzał na nią z ukosu, wydmuchując dym.
– To, co chcesz ze mną zrobić? - kolejne pytanie wypadło z jej ust.
– Pospacerować – oznajmił tak spokojnie, jakby była to prawdziwa oczywistość, niemal codzienność.
– Wiesz, że takim jak ja nie można bezpiecznie poruszać się po mieście. Chcesz mnie aresztować? Słyszałam, że Voldemort zaczyna łapać szlamy i zdrajców krwi i zamyka ich w więzieniach — mówiła równie spokojnie co on, lecz w jej oczach widać było strach.
– Cóż, nie chciałem, lecz podsunęłaś mi genialny pomysł – odparł ironicznie, skręcając w uliczkę prowadzącą do jednego z miejskich parków. Wszedł przez główną bramę jakby nigdy nic, a jej nie pozostało nic innego jak podążać za nim, choć przez chwilę rozważała możliwości ucieczki. Coraz częściej dotykała ją ironia losu, jeszcze niedawno Severus mówił im o Aniele Śmierci, a teraz kroczyła tak blisko niej, dosłownie śmierć dotykała jej ramienia.
– Nie powinnaś sama wałęsać się po Londynie, nawet tym niemagicznym – oznajmił po długiej chwili ciszy, gdy spacerowali alejkami. Obserwowała bawiące się dzieci, matki kroczące z uśmiechem za pociechami i starszych, którzy wybrali się na spokojną przechadzkę. Świat naprawdę nie wyglądał na pogrążony w wojnie, więc dlaczego jej codzienność była? Dlaczego ona odczuwała oddech wojny każdego dnia? Czemu jej brakowało jedzenia, medykamentów, a nawet książek, a tutaj wszystko było na swoim miejscu? Nie potrafiła tego pojąć, pogodzić się. Choć przez wszystkie lata w Hogwarcie, gdzie wbrew pozorom niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku, a Voldemort deptał im po piętach, powinna przywyknąć.
– Wiem – odpowiedziała w końcu z westchnieniem.
– Dla swojego zakonu jesteś bardzo ważna, przykro by było gdyby cię stracili w tak głupi sposób – sama nie mogła wyczuć jego intencji płynącej ze słów, których użył. Ostrzegał ją? Groził? Nic już nie powiedziała, bowiem wiedziała, że miał rację.
– Czemu kolejny raz mi pomogłeś? - po kolejnej długiej ciszy postanowiła zadać nurtujące ją pytanie.
– Nie byłabyś sobą gdybyś nie zapytała – oznajmił bardzo swobodnie. Był inny niż go zapamiętała. Nie był już tym wyrachowanym i rozpieszczonym chłopcem z Hogwartu. Zmienił się. Zmężniał, jego postura nadal była arystokratyczna, poruszał się płynnie, śmiało, biła od niego pewność siebie, która wzbudzała autorytet. Po względem charakteru również zaszły u niego zmiany. Był bardziej opanowany, chłodny i zdystansowany, bardzo poważny. Na pewno mniej wybuchowy, choć nadal ironiczny. Wyglądał na ważną i niebezpieczną osobę, którą w rzeczy samej był — już ci powiedziałem. Bo mogę — dodał po chwili, nie rozwinął jednak swojej wypowiedzi, nie podał jej konkretnych pobudek, być może dlatego, że sam ich nie znał, a może dlatego, że nie chciał.
– Cóż i tak dziękuję – dziewczyna odpowiedziała szczerze, nigdy nie podejrzewała, że będzie miała za co dziękować Draco Malfoy'owi, lecz życie ciągle ją zaskakiwało.
– Jak masz zamiar wrócić do swojej Nory? - zapytał, a ona pobladła. Przeraziła się, że znał jedną z ich kryjówek, którą rzeczywiście była Nora Weasleyów. Gdyby tylko wykorzystał tę informację, byliby w naprawdę nieciekawym położeniu. Obecnie bowiem każda z ich lokalizacji była obłożona. W kwaterze głównej mieszkali wszyscy najbliżsi i najważniejsi członkowie zakonu, zaś Nora służyła im za szpital, dla rannych i chwilowo lub całkowicie, niezdolnych do walki. Był jeszcze Pałac Patilów, w którym stworzyli sierociniec oraz kryjówkę, dla dzieciaków Hogwartu — spokojnie Granger, nie wykorzystam tej informacji — oznajmił spokojnie, jakby naprawdę mogła mu ufać. Nie mogła, stał po drugiej stornie barykady.
– Tak jak się tutaj pojawiłam, przejdę do punktu aportacyjnego i teleportuję się – odpowiedziała w końcu, wzruszając ramionami. Wpływ Voldemorta już coraz mocniej był widoczny. Obecnie większość czarodziejów, nie mogła użyć teleportacji w każdym miejscu miasta, musieli korzystać jedynie z wyznaczonych punktów aportacyjnych, w których ich obecność była rejestrowana. Jeśli za często pojawiałaby się w jakimś miejscu, na pewno zainteresowałaby tym śmierciożerców. Dlatego bardzo często je zmieniała, co wiązało się nie raz z kilkukilometrowym spacerem w jedną stronę.
– Na razie możesz używać ich dosyć bezpiecznie. Nadzoruje je Zabini więc, raczej nie powinien się przyczepić — Draco zdradzał jej wiele małych, choć bardzo istotnych informacji, jakby podświadomie chciał jej pomóc na dłuższą metę.
– Rozumiem – przytaknęła spokojnie, w głowie pojawiało jej się coraz więcej pytań. Dlaczego Malfoy zdradzał jej aż tyle informacji? Co miał na celu? Czy na pewno w 100% stał po stronie Voldemorta? Zaczynała mieć ku temu wątpliwości, a on sam podsycał jej mętlik w głowie.
– Nie analizuj aż tyle Granger, nie szukaj we mnie dobroci, której nie ma – odezwał się, patrząc na nią z ukosu. Odpalił kolejnego papierosa i zaciągnął się mocno. Spojrzał w niebo, jakby sprawiało mu to przyjemność — odprowadzę cię do najbliższego punktu i lepiej byś wracała już do tej waszej kryjówki — dodał po krótkiej chwili, a ona lekko się skrzywiła i musiała przyznać, że nie na sam fakt, że będzie musiała jeszcze trochę znosić jego towarzystwo, bardziej nie podobało jej się użycie słowa „kryjówka". Mówiąc tak o ich siedzibach, schronieniach, domach... czuła się naprawdę sprowadzona do pozycji szczura kanałowego. Draco zauważył zmianę jej miny, jednak nie skomentował tego. Wyrzucił niedopałek do śmietnika, który właśnie mijali.
– śmierciożerca – usłyszeli za sobą głos, był cichy, lecz stanowczy. Malfoy odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz ze starszą kobietą.
– Dorothy! - syknął na nią towarzyszący jej starszy jegomość. Najwyraźniej byli jednym z tych starszych małżeństw, które korzystały z dobroci pogody i wybrali się na przedpołudniowy spacer. Kobieta miała zaciekłą minę, mimo że jej postawa była zgarbiona i podpierała się laską. Była dość niska. Draco sięgała głową ledwo do klatki piersiowej — przepraszam za żonę — odezwał się staruszek, spoglądając na niego przepraszającym, niemal kajającym się wzrokiem.
– Ale ja wcale nie przepraszam! - oburzyła się staruszka. Malfoy przechylił głowę w bok, zaciekawiony sytuacją, która miała miejsce. Hermiona wstrzymała powietrze, gdy wykonał nagły ruch. Bała się, że wyciągnie różdżkę i zabije niesforną babuszkę, za jej długi język. Ten jednak włożył rękę do kieszeni swojego długiego płaszcza i spoglądał zainteresowany — jeszcze towarzyszy mu taka pannica. Wstydzić się powinnaś! Prowadzać się z mordercą! - babcia niemal wypluła z siebie kolejne słowa, a dziadek zapowietrzył się wdychanym powietrzem. Hermiona sama wstrzymała oddech.
– Cóż, rzeczywiście stwierdziła pani oczywisty fakt. Jestem śmierciożercą. A ta panna obok mnie? Oh, schlebia mi pani, lecz mogę jedynie życzyć sobie zainteresowania ze strony takiej damy jak ona — Draco odpowiedział elegancko, lecz lekko, niemal z lekkim rozbawieniem wychwytywanym w jego głosie.
– Draco Malfoy – w końcu staruszka wypluła z siebie jego personalia, rozpoznała go już dawno – młody dziedzic. Kiedyś być może rzekłabym, że miło mi poznać, lecz teraz jedynie chciałabym sięgnąć po różdżkę — oznajmiła pewnym, niezachwianym głosem.
– Dorothy! Jasny Merlinie! - głos podniósł jej przerażony małżonek — zamknij tą swoją niewyparzoną buzię, bo przeżywszy II wojnę światową w mugolskim świecie, chciałbym już dożyć spokojnej śmierci! - syknął, przysuwając się bliżej żony, którą pociągnął za przedramię, by się opamiętała.
– Dorothy von Silberhasen. A pan musi być jej małżonkiem? Wilhelm, dobrze pamiętam? - Draco również wiedział, z kim ma przyjemność spotkania. Rozpoznał w staruszkach arystokrację półkrwi.
– Paniczu Malfoy – odezwał się mężczyzna – proszę wybaczyć mojej małżonce, stara już, czepliwa jest – starał się wytłumaczyć zachowanie niepokornej Dorothy. Draco niemal zaśmiał się na jego słowa.
– Proszę, może pozwolę sobie przedstawić moją towarzyszkę, skoro panienka została już wspomniana. Hermiona Jane Granger — wskazał na nią dłonią, dziewczyna skinęła głową, starając się zatuszować szok, że zna jej drugie imię, choć z drugiej strony nie powinna się dziwić, jako wysoko postawiony w szeregach Voldemorta na pewno znał wiele szczegółów z jej życia.
– Panienkę milej poznać niż śmierciożercę – oznajmiła niewzruszona Dorothy. Draco nadal obserwował kobietę, jej mąż wyglądał natomiast tak, jakby chciał uciec z tej ciemnej uliczki w parku. Przez chwilę arystokrata zastanawiał się, czy powinien mu współczuć, czy zazdrościć takiej żony. Wpadła mu również do głowy myśl, jakim cudem wytrzymał w jej towarzystwie tyle lat, jednak szybko doszedł do wniosku, że po prostu był cicho i mało się udzielał, a jeśli trzeba było, zawsze przyznał rację Dorothy.
– Rozumiem pani oburzenie, pani von Silberhasen. Ja rzeknę, że miło było państwa spotkać, lecz muszę przeprosić, czas nagli. Muszę odprowadzić moją towarzyszkę do punktu aportacyjnego — oznajmił w końcu blondyn. Spojrzał najpierw na Dorothy lekko jej się kłaniając, a następnie na jej męża. Pociągnął za ramię zdezorientowaną Hermionę i ruszyli w dół uliczki, tak jak planowali, nim zostali zaczepieni przez starszą kobietę.
Draco nie skomentował owego spotkania, Hermiona tym razem również nie miała odwagi poruszyć tematu. Widziała, że koniec końców Malfoy zaciskał szczękę i spotkanie, wcale nie było dla niego takie miłe lub beztroskie. Pozwoliła odprowadzić się do miejsca, z którego mogła teleportować się najbliżej kwatery głównej.
– Uważaj na siebie Granger – powiedział na odchodne, patrząc w jej ciemne oczy, cholera kochał i nienawidził ten odcień w tym samym momencie. Szybko skarcił się za takie myślenie. Nie kochał niczego co związane z Hermioną Granger, a jego pieprzone wspomnienia mąciły jego umysł.
– Ty również – usłyszał jej cichy szept i dostrzegł ostatnie spojrzenie laskowych tęczówek, nim zniknęli w tym samym momencie, jednak w zupełnie inne miejsca. Ona pojawiła się dwie ulice od Kwatery Głównej, on zaś przed bramą Malfoy Manor.

IV
Nie spodziewał się, że Czarny Pan lubi rozrywki w postaci walki swoich poddanych. Niczym starożytny Cesarz na swoim dworze, zainicjował pojedynek Draco z Grindewaldem. Oznajmił to na jednym z codziennych, wspólnych śniadań. Wspólnych dla sługusów, bo on sam nigdy w nich nie uczestniczy. Pojawienie się Voldemorta o 9:00 przy stole, w głównej jadalni zawsze oznaczało jakieś ważne obwieszczenia i wydarzenia. Więc gdy tego poranka Draco ujrzał, jak otwierają się boczne drzwi, a ich pan się w nich pojawia w towarzystwie swojego ulubionego pupilka, Naginii, żołądek ścisnął mu się tak boleśnie, że w jednej chwili stracił apetyt.
– Dzień dobry moi mili – uśmiechnął się do nich przerażająco, gdy zajął puste miejsce szczytu stołu, a wąż położył się u jego stóp. W pomieszczeniu rozległy się ochocze pozdrowienia w stronę Czarnego Pana. Malfoy jednak jedynie mruknął pozdrowienie pod nosem i napił się kawy, póki jeszcze miał możliwość cokolwiek przełknąć — Draco, jak się czujesz, Draco? - wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, co wcale nie było dla niego komfortowe, czuł się jak dzikie zwierze w klatce, wystawione do podziwiania.
– Panie dziękuję, świetnie – odparł krótko.
– A ty Gellercie? - teraz wszyscy przenieśli swój wzrok na Grindewalda, który bez skrępowania podgryzał kawałki słodkiej bułki.
– Tom, skąd to zainteresowanie? - on się nie bał, nie uważał Voldemorta za pana. Był mu równy.
– Po prostu jestem ciekaw, jak czują się moi przyjaciele – odpowiedź Czarnego Pana była ironiczna, przesiąknięta czymś, co budziło niepokój.
– Czego chcesz? - otwarcie zapytał Grindewald, on nie bał się, nie czuł respektu jak jego pupilki.
– Skoro jesteś taki bezpośredni Gellercie, chciałbym zaprosić was wszystkich na dzisiejszy pojedynek – Draco spojrzał na Voldemorta z niedowierzaniem. Czerwone ślepia również padły na jego osobę. Wiedział, że jest to wezwanie do morderstwa. Przełknął ciężko ślinę.
– Pojedynek? - czarnoksiężnik spoglądał na Voldemorta z niezrozumieniem.
– Pojedynek Gellercie. Pokażecie dzisiaj swoją siłę z Draco. Liczę na świetne przedstawienie — jego zgrzytliwy śmiech rozbrzmiał w sali. Grindewald spojrzał podejrzliwie w stronę swojego ucznia, lecz Malfoy dał mu wzrokową odpowiedź, że sam nie miał pojęcia o planach Czarnego Pana. Bawił się nimi, bowiem wiedział, że od śmierci Grindewalda zależy dalsze działanie. Póki żył, Voldemort nie mógł pociągnąć wojny dalej. Draco wiedział, że ma on ambitne, a jednocześnie przerażające plany. Słyszał o powstających więzieniach, a raczej wielkich obozach, w których będzie przetrzymywać szlamy, charłaki i zdrajców krwi. Wiedział, że obecnie powstają trzy takie ośrodki: Essex, Surrey oraz Devon. Nie chciał nawet wyobrażać sobie piekła, które zostanie tam stworzone.
– Drrraco – usłyszał ten syczący dźwięk, którego nienawidził całym sercem. Wybudził się z zamyślenia i spojrzał na swego Pana — jesteś gotowy, by zmierzyć się z Gellertem? - wiedział, że to pytanie oznacza nie mniej, nie więcej, jak czy jesteś gotowy go zabić. Nie był i nigdy nie będzie, jednak bezwiednie skinął twierdząco głową.
Wszyscy rozeszli się w popłochu, tworząc małe, podekscytowane grupki. Był świadom, że będą obstawiać wynik pojedynku. Dzisiaj padną wysokie wygrane i chyba jeszcze większe przegrane. Sam wstał od stołu i niemal biegiem ruszył do swoich komnat. Zamknął je zaklęciami, by nikt się do nich nie dostał. Chodził od okna do wielkiej szafy z lustrami. Był przerażony. Absolutnie niegotowy. Marzył, aby zatopić się w bezpiecznych ramionach Astorii. Spojrzeć w te piękne, laskowe tęczówki i utonąć w nich. Marzył o jej dotyku, o smaku jej ust. Ona wiedziała jak odciągnąć go od najgorszych koszmarów, a teraz nie było nikogo, kto mógł dać mu, choć chwilę ukojenia.
Nie rozumiał, dlaczego w tym momencie do głowy wpadła mu wizja Granger. Jej loków rozwianych na wietrze, spokojnej twarzy i tych oczu... jej cholernych oczu.
Nie myślał zbyt wiele, był w takim amoku, tak zdeterminowany, by choć na chwilę zapomnieć, że sięgnął po różdżkę i wyczarował swojego patronusa. Pod jego stopami znalazł się gronostaj, niemal taki sam jak Astorii. Szybko przekazał mu wiadomość, a zwierzak popłynął z nią w świat.
Deportował się tuż za bramą, szybko, chaotycznie. Tylko cudem się nie rozszczepił. Wylądował w środku lasu, na polanie, którą otaczały iglaste i liściaste drzewa. Nikt nie wiedział o jego kryjówce. To tutaj zawsze zabierał ją, gdy, choć na chwilę chciał uciec. To tutaj tworzył najpiękniejsze wspomnienia. Sama budowla była niesamowita, nowoczesna, a jednocześnie tak dzika, rustykalna. Kochał to miejsce całym sobą.
Nie spodziewał się, że przybędzie po jego wiadomości. Niemal był pewny, że w ogóle ona do niej nie dotrze. Dlatego, gdy stanęła przed nim, kilkanaście stóp od domu, był zaskoczony. Obserwował ją głodnym spojrzeniem. Wyglądał niczym drapieżnik polujący na swoją ofiarę.
– Draco? - usłyszał jej delikatny głos. Jego imię wypływające z jej ust. I to mu wystarczyło, by zatracić się do reszty. Ruszył na nią, jego wojskowe obuwie mocno uderzało o glebę, zostawiając w niej wyraźne ślady, a czarny płaszcz rozwiewał się na boki. Przestraszył ją, cofnęła się o krok, jednak gdy jego ręce wylądowały na jej talii i mocno przyciągnęły do siebie, wpadła na jego twardą klatkę piersiową. Zderzył ich ciała ze sobą, objął ją mocno, całując, jakby jutra miało nie być. Może nie będzie? Hermiona była oszołomiona, nie rozumiała co się właśnie dzieje. Niezdarnie oparła ręce o jego tors i pozwoliła mu na wylew tych emocji. Jedną rękę przeniósł na tył jej głowy i wplótł w długie loki. Przyciągnął jej głowę jeszcze bliżej, a ona nie wiedząc dlaczego, w końcu odwzajemniła jego pocałunek. Może to samotność? Albo potrzeba bliskości? A może fakt, że nikt nigdy nie całował jej z taką pasją? Niepewnie objęła jego kark, lekko gładząc go przy linii włosów. Chłopak, czując jej zgodę, nie myśląc dłużej, teleportował ich w miłosnym uścisku wprost do pięknej, jasnej sypialni, gdzie królowała biel, szkło i ciemne drewno. Nie zwracała jednak uwagi na detale. Dała ponieść się chwili. Nie myślała nawet o tym, że jest to Draco Malfoy, ostatnia osoba na tym świecie, z którą mogłaby i powinna wylądować w miłosnym uniesieniu. Jednak wylądowała. Zrzuciła z niego ciężki płaszcz, który opadł pod ich nogi, a następnie zabrała
się za górna część jego munduru. On również pozbawił ją kurtki, bluzy, a następnie koszulki. Wędrował pocałunkami po jej szyi i dekolcie, wdychał delikatny zapach różny. Był odurzony, odbiło mu, oszalał na jej punkcie. I nie było istotne, że jest to Hermiona Granger, przyjaciółka Pottera ta, która stoi po drugiej stronie barykady.
Rzucił ją na miękką pościel i zawisł nad nią, spoglądał w te laskowe oczy i tonął. Była zaskoczona i tak samo odurzona jego namiętnością, nie spodziewała się tyle delikatności połączonej ze stanowczością, nie spodziewała się, że będzie obsypywać całe jej ciało delikatnymi pocałunkami, by następnie zostawić na nim ślady swoich idealnych zębów. Podziwiał ją, badał wzrokiem i dotykiem wszystkie krzywizny i delikatność jej skóry.
Gdy leżała pod nim naga, nie myślała nawet o wstydzie, w tamtym momencie czuła się po prostu porządną, jak jeszcze nigdy w swoim krótkim życiu.
– Granger... - wyszeptał jej nazwisko blisko jej ust, patrząc wprost w jej oczy. Szukał w nich potwierdzenia, zgody na to co miało się zaraz wydarzyć. Był jej świadom, wiedział, że nie jest Astorią, nie była też pierwszą lepszą, jednak dzisiaj, w tym jednym momencie była dla niego wszystkim. Najmocniejszym narkotykiem, jakiego w życiu zażył. Potrzebował jej. Wiedział, że na pewno nie o taką ochronę chodziło jego ukochanej, gdy składał jej przysięgę, jednak rozum był zbyt odurzony, by podjąć decyzję o wycofaniu się.
– Draco... - równie cicho, delikatnie wypowiedziała jego imię. Brzmiało jak nieznana melodia, nikt bowiem nie wypowiadał kto tak jak ona — proszę... - szepnęła wprost do jego ucha i do diabła, nie była to prośba o zaprzestanie, była to zgoda na dalsze działanie.
Jednym ruchem zrzucił z siebie spodnie wraz z bielizną i ostatni raz patrząc jej w oczy, zatopił się w jej ciele. Smakował tych chwil, smakował jej skóry. Zamknął ją w mocnym uścisku swoich ramion, a ona dopasowała się do jego rytmu. Wodziła dłońmi po jego szerokich plecach, wbijała paznokcie mocniej w jego bladą skórę, za każdym razem, gdy dawał jej mocniejsze doznanie. Draco przewrócił ich tak, że teraz to ona górowała nad nim. Uśmiechnął się pod nosem. Delikatnie, aczkolwiek lekko ironicznie. Wodził wzrokiem po niej, duże dłonie ułożył na jej biodrach, by naprowadzić ją na idealny rytm. Nie potrafił odwrócić wzroku od jej pięknej, subtelnej twarzy. Chłonął ten widok, chłonął jej chwile uniesienia.
Po wszystkim nie chciał przyznać sam przed sobą, że dała mu największą rozkosz jego życia. Leżał na wznak, spoglądając w jasny sufit z ozdobnymi listwami, a ona ułożyła się na skos łóżka, układając głowę na jego piersi. Jednej ręce dzierżył papierosa, którym zaciągał się raz po raz, a drugą bawił jej długimi, rozrzuconymi na jego ciele, włosami. Co jakąś chwilę zabierała mu używkę z ręki i sama mocno się nią zaciągała. Zaskoczyła go, był pewny, że po wszystkim będzie zawstydzona, przerażona i zła. Spodziewał się, że prędko zabierze swoje rzeczy i ucieknie. Jednak ona została, leżała z nim, jakby byli wieloletnimi kochankami i smakowała te chwile tuż po seksie.
Jednak nic nie trwa wiecznie, a on musiał stawić się na pojedynek. Nie wiedział, czy chce jej o tym mówić, czy chce się tłumaczyć. Widział, że ona tego nie oczekuje, co było dla niego ułatwieniem. W końcu podniosła głowę, a jej długie włosy opadły na plecy. Zaczęła powoli się ubierać, a on zrobił to samo.
Nie było sentymentalnych pożegnań, łez i wyznań miłości. Po prostu stanęła przed nim, uniosła swoją drobną dłoń, którą ułożyła na jego zaróżowionym od emocji policzku i składając delikatny, słodki pocałunek na jego ustach wyszeptała.
– Uważaj na siebie Draco – po czym po prostu zniknęła, jakby nigdy jej tu nie było.
Wylądował tuż przed bramą Malfoy Manor, krocząc długą ścieżką ku wejściu, czuł się jakby miał już duszę na karku. Wiedział, że może przegrać pojedynek o własne życie. W tym momencie jak nigdy poczuł ogromną nienawiść do własnego ojca. To przez niego. To on go w to wplątał. To on sprawił, że musiał stać się potworem. Czasami myślał, czy gdyby urodził się w rodzinie półkrwi, albo mugolskiej, były szczęśliwszy?
Wszedł do holu, gdzie czekał na niego zdenerwowany Blaise Zabini, chłopak chodził w jedną i drugą stronę, jedną rękę opierając na swojej klatce piersiowej, zaś drugą na brodzie. Był zamyślony i wyraźnie zestresowany.
– Jesteś – stanął twarzą w twarz z przyjacielem. Spoglądał na niego uważnie, jakby już szukał jakichś oznak walki lub nie daj Merlinie, nie dyspozycyjności do walki.
– Jestem – odparł spokojnie, był już pogodzony z losem, na który nie miał żadnego wpływu. Ciemnoskóry chłopak przytulił go mocno, przyjacielsko. Draco miał świadomość, że był to gest pożegnania.
– Już czas – Blaise odsunął się od niego i ponownie spojrzał w jasne oczy przyjaciela. Ten skinął tylko głową i wyciągnął różdżkę. Przed wejściem do głównej sali pojedynkowej, oddał mu jeszcze swój wierzchni płaszcz, który nadal przesiąknięty był jej zapachem.
Weszli jeden obok drugiego, do ogromnego pomieszczenia, na pewno jeszcze magicznie powiększonego na potrzeby dzisiejszego wydarzenia. Zauważył, że po obu stronach siedzieli już wszyscy śmierciożercy, zaś środkowy tron był wolny. Czekał na ich pana. Draco rozejrzał się po twarzach zebranych, odnalazł ojca, którego szybko ominął wzrokiem, lecz przeniósł go na matkę, która była tuż obok niego. Czuł jej strach, wymieszany z miłością. Starała się przekazać mu wszystkie swoje siły i wsparcie. Skinął jej głową, jakby chciał dać jej znać, że wszystko z nim w porządku.
Po chwili zauważył ruch po drugiej stronie sali. Grindewald również już się stawił na pojedynek. Obserwowali się przez chwilę, nim Gellert swoim nonszalanckim chodem ruszył w jego stronę.
– Nie daj się zabić dzieciaku – położył mu swoją dłoń na ramieniu. Mierzyli się długimi spojrzeniami. Draco widział, że starszemu czarodziejowi nie zależało już na swoim życiu, że był w stanie je poświęcić, na rzecz jego młodości. Obaj jednak myli świadomi, że nie może po prostu się poddać. Voldemort oczekiwał od nich wielkiego pokazu, nie byłby pocieszony, gdyby któryś z nich po prostu nie przyłożył się do pojedynku i dał się zabić.
– Dziękuję – głos młodego Malfoy'a był szczery jak jeszcze nigdy. Grindewald skinął lekko głową i odszedł na swoje miejsce. Byli gotowi.
Dlatego, gdy Voldemort wszedł bez słowa, ze swoim wężem u boku, wiedzieli, że pojedynek czas zacząć. Draco ostatni raz spojrzał w stronę matki, która modliła się, zauważył gest swojego przyjaciela, który objął ją, opiekuńczo szepcząc coś na jej ucho. Nie mogła liczyć na taki gest ze strony męża.
– Rictusempra – Grindewald rozpoczął pojedynek, śląc w Draco promienie pierwszego zaklęcia. Ten szybko odparł je tarczą i odpowiedział mocniejszym atakiem. Rzucił w przeciwnika Sectumsemprę, przed którą ten również się obronił.
– Aresto Momentum – czarnoksiężnik zdecydował się rzucić urok zatrzymujący czas, wykorzystując te chwile na swoją korzyść i w drugiej kolejności użył conjuctivitis, by oślepić Malfoy'a. Ten jednak w chwilowym bezruchu przewidział jego ruchy i ponownie musiał bronić się tarczą. Rzucali urok za urokiem, zaklęcie za zaklęciem. Gdy pierwsze z nich trafiło w młodego czarodzieja i sprawiło, że jego ramię zaczęło mocno krwawić, usłyszeli wrzawę wśród obserwatorów. Jedni już przeklinali swoje słabe zakłady i stratę setek galeonów, wśród nich byli jednak i tacy, którzy niemal wstrzymali oddech i obawiali się o życie Draco, byli już niemal pewni, że przegra ten pojedynek.
– Modree! - chłopak nie miał zamiaru się poddać, również kilkukrotnie trafił Gellerta, który także już krwawił. Obaj swoją czystą krwią plamili jasną posadzkę.
– Animo Cadere – odpłaca się Grindewald. Draco ma szczęście, że to zaklęcie go nie dotyka nawet o włos. Gdyby tak się stało, straciłby już swoją duszę bezpowrotnie.
– Servenedes – w sali rozbrzmiał trzask łamanych kości, chłopak bowiem trafił urokiem w rękę przeciwnika. Malfoy wiedział, że po prostu musi walczyć o własne życie. Nie chciał tego, naprawdę nie chciał zabijać Grindewalda, czuł ogromny ból na samą myśl o tym. Wiedział, że jeśli uda mu się wygrać ten pojedynek, bezpowrotnie straci kolejną, ważną dla niego osobę. Nie potrafił się z tym pogodzić, jednak wiedział, że musi przeżyć. Dla Astorii, której złożył przysięgę. Dla matki, którą musiał chronić. Dla Granger...
– Collardo – młody czarodziej poczuł, jakby nagle ktoś odebrał mu dostęp do tlenu, zaczął się dusić. Mimo że usilnie próbował nabrać powietrza, jego płuca go nie przyjmowały. Skupił całą swoją siłę woli, by przerwać zaklęcie. Udało się. W końcu nabrał głęboki haust powietrza, nie mógł sobie jednak pozwolić na długą przerwę, bowiem leciało w niego kolejne zaklęcie. Uchylił się i wiedział, że sam musi w końcu porządnie zaatakować. Kończyły mu się siły, choć widział, że jego przeciwnik również nie był już w najlepszym stanie.
– Sorris – zaklęcie trafiło wprost w twarz Grindewalda. Złapał się za oczy z cichym sykiem. Jego oczodoły zionęły pustką. Ostry swąd spalenizny rozniósł się po sali — buffo — w następnej kolejności, Draco zniszczył różdżkę Gellerta, obawiał się bowiem, że tak samo jak czarna różdżka, jest ona zbyt potężna, by trafiła w niepowołane ręce — modree, rakhyla — na koniec spalił serce czarnoksiężnika i odebrał mu duszę. Ciało mężczyzny opadło na posadzkę, a młody czarodziej rzucił się do niego. Gellert jeszcze oddychał, jego dusza powoli się nad nim unosiła, a on walczył o każdy oddech. Spojrzał na bladą twarz Malfoy'a, który klęczał tuż obok niego.
– Przepraszam, wybacz mi Gellercie – szepnął cicho, ten ostatkiem sił uniósł dłoń, by położyć ją w pocieszającym geście na policzku chłopaka.
– Uczeń przerósł mistrza Draco. Pomyśl o dobrej stronie, bo potęga jest w twoich rękach. Czy warto oddawać ją pod kontrolę szaleńca? - Grindewald spoglądał przez chwilę w jasne oczy chłopaka, który go pokonał. Malfoy uparcie wpatrywał się w te oczy, bystre, mądre, które powoli traciły blask, gasły... aż w końcu dogasły i Gellert Grindewald zmarł na posadzce Malfoy Manor. Pokonany przez ucznia, który go przerósł.
Draco Malfoy kolejny raz znalazł się pod bramą cmentarza w Dolinie Godryka. Rozejrzał się po pustej, zimnej ulicy i przekroczył ją, gdy ta wydała okropny, nieprzyjemny zgrzyt. Tym razem wybrał miejsce w zupełnie innej części, z dala od rodzinnych grobowców, zaś blisko tylnej ściany cmentarza, bo tam rozpościerał się widok na wzgórze. Sięgnął po łopatę, bowiem postanowił sobie, że każdą swoją ofiarę będzie chować własnoręcznie. Jeśli tylko będzie miał taką sposobność, zawsze będzie podejmować ten wysiłek. Toteż i tym razem zdecydował, że grób dla swojego mistrza wykopie własną siłą fizyczną.
Długo i wytrwale, metr po metrze, wykopywał i pogłębiał dół, aż w końcu mógł go uznać za wystarczający. Musiało minąć kilka dobrych godzin, bowiem dawno zapadła noc. Gdy stał nad świeżo zakopanym grobem swojego przyjaciela, wybiła północ. Zmęczony i ranny po pojedynku, w końcu opadł z sił. Usiadł blisko padołu i rozpłakał się niczym bezsilne dziecko, bowiem wiedział, zdawał sobie sprawę, że jeszcze niejedną bliską mu osobę, przyjdzie mu pochować. Prędzej czy później. Było to kwestią czasu, jak wszystko w jego życiu.
Comments