17.02.1997 - 30.06.1997 Droga Ku Wielkiej śmierci.
- Vert Skamander
- 1 kwi 2021
- 48 minut(y) czytania


I
Mężczyzna ubrany w czarne szaty, sunął po zgniłej trawie. Wyglądał, jakby lewitował kilka centymetrów nad ziemią, poruszał się płynnie. Rozsiewał wokoło siebie aurę mroku. Kroczył w stronę monumentalnego zamku, który majaczył już na horyzoncie. Twierdza, została wybudowana z przeznaczeniem na więzienie. Nurmengard niegdyś był bardziej przerażający niż Azkaban. Nadal budził dreszcz na karku, na samą myśl o nim. Nikt nie chciał tu trafić, jednak trafiało wielu. Szczególnie po upadku wielkiego czarnoksiężnika, jego założyciela, Gellerta Grindewalda. To wtedy, członkowie jego armii, nazywani Akolitami, masowo byli do niego zsyłani przez Aurorów. Jak na ironię losu przystało, sam Grindewald został tu osadzony, w specjalnie zabezpieczonej celi. Był bowiem traktowany jak więzień wyjątkowy. Środki ostrożności i zabezpieczenia, musiały być wyjątkowe. Jedno machnięcie różdżki wystarczyło, by ogromne wrota rozpostarły się przed tajemniczym magiem. Wszedł na teren więzienia, nawet się z tym nie kryjąc. Pewnie zmierzał w konkretnym celu, jakby doskonale znał plan całego budynku. W rzeczy samej tak było. Stanął przed drzwiami jednej z cel i wymierzył w nią różdżką. Bez wypowiadania na głos zaklęcia, otworzył je, tak jak wcześniej wrota i stanął twarzą w twarz z Gellertem Grindewaldem.
– Tom – pierwszy odezwał się więzień, spoglądał na niego, jakby spodziewał się jego wizyty.
– Gellert, zaprosisz mnie w swoje skromne progi? - zaśmiał się okrutnie. Wkroczył do małego pomieszczenia. W celi było zimno, gołe mury, zakratowane, małe okno bez szyb, wpuszczało mroźne powietrze poranka. Wspomniany Tom nie przejmował się jednak wyglądem pokoju, nie przybył tu bowiem, by podziwiać aranżację wystroju.
– Spodziewałem się ciebie Tom – oznajmił spokojnym, głębokim głosem Grindewald. Na jego słowa Tom obnażył zęby.
– Miło. Mam dla ciebie ofertę nie do odrzucenia — oznajmił bez zbędnych ogródek. Gellert przyglądał mu się uważnie. Był chyba jedyną osobą na świecie, która nie bała się stanąć ze swoim rozmówcą twarzą w twarz. Przemknęło mu jednak po chwili przez myśl, że Albus również się nie bał.
– Chcesz wiedzieć, gdzie jest czarna różdżka – Grindewald założył ręce z tyłu pleców. Nie był uzbrojony, co stawiało go w gorszym położeniu. Musiał być ostrożny, wszak to on był tu więźniem, a jego nieproszony gość, trzymał w prawej ręce swoją różdżkę, gotów do jej użycia.
– Otóż nie tym razem Gellert – tym wyznaniem zaskoczył mężczyznę stojącego kilka stóp przed nim. W przeszłości mieli już okazję stanąć naprzeciw siebie. Rozmowa zawsze toczyła się na jeden temat, jednak różnica była taka, że wtedy byli sobie równi. Grindewald również był uzbrojony i Voldemort doskonale wiedział, że tego przeciwnika, nie mógł po prostu zignorować. Miał wszak odczynienia z jednym z największych czarnoksiężników na świecie. Jednym z największych, bowiem nadal narcystycznie twierdził, że to on sam jest tym największym i niepokonanym.
– Zaskocz mnie Tom – odparł rozmówca, obserwując go uważnie swoimi niebieskimi, zimnymi niczym zamrożona tafla jeziora, oczami.
– Chcę twojej mocy – oznajmił pewnie, a Gellert zmarszczył brwi, próbując rozgryźć, jak miałby mu ją przekazać. Wiedział, że jego rozmówca jest szalony i potrafił znaleźć sposób, na rzeczy niemal niemożliwe, jednak co do tej prośby, jeśli tak mógł określić jego żądanie, nie widział żadnego rozwiązania.
– Sprecyzuj swoje żądanie Tom – odpowiedział lakonicznie, jednak nie lekceważąco.
– Wyszkolisz dla mnie jednego z moich ludzi. Ma być niepokonany, nieustraszony, ma władać czarną magią, a przede wszystkim, ma zabijać bez mrugnięcia okiem — Voldemort odpowiadając, ponownie obnażył zęby, co wyglądało jak uśmiech psychopaty, którym w gruncie rzeczy był. Toma Riddle charakteryzował brak jakichkolwiek uczuć i emocji. Dążył do swoich ideologi po trupach i w ogóle nie przejmował się tym, że jego ręce coraz bardziej skalane są krwią jego ofiar. Nie kochał, bowiem nigdy nie był kochany. Odrzucony przez wszystkich, stał się okrutnym potworem, o idei tak przerażającej, że wielu nie chciało w nią wierzyć. Gellert był podobny, choć jego odróżniał fakt, że miał sumienie. Kochał, co było dla niego zgubne. Tom nie znał takiego pojęcia jak miłość. Nie rozumiał go, szydził z każdego, kto wierzył w tak abstrakcyjne uczucie.
– Kogo? - padło pytanie Grindewalda.
– Chłopca Malfoy’ów
– Przecież to jeszcze dzieciak – odpowiedział i pierwszy raz jego rozmówca naprawdę go zaskoczył, co pokazał mimiką twarzy. Jego brwi powędrowały w górę, a źrenice mocniej się rozszerzyły.
– Więc dobry do wyszkolenia – odpowiedział beznamiętnie Voldemort, obracając swoją różdżkę w palcach. Powoli stawał się zirytowany, że ta wymiana zdań tak długo trwa. Był bowiem przyzwyczajony, że wszystko, czego pragnął, dostawał tu i teraz. Nie musiał prosić i czekać. Te pojęcia były mu nieznane, tak samo jak miłość, sumienie i troska.
– Co z tego będę miał? - po chwilowej ciszy, padło zapytanie ze strony Gellerta.
– Wolność, to chyba wystarczająca zapłata? - nonszalancja rosła w Tomie z każdą chwilą. Grindewald rozważał propozycję, co niesamowicie męczyło Riddle. Chciał, aby czarnoksiężnik zgodził się polubownie, jednak przecież jeśli tego nie zrobi, to i tak osiągnie to czego chce. Będzie musiał użyć trochę siły, ale to nie było dla niego kłopotem. W końcu jednak Gellert kiwnął twierdząco głową. Voldemort wyciągnął do niego trupią, bladą dłoń. Grindewald ujął ją na znak przyjętej umowy między nimi, a po chwili poczuł charakterystyczne wirowanie, którego nie czuł od lat. Czarny Pan teleportował ich z jego obskurnej celi, której miał już nigdy w życiu nie ujrzeć.

II
Malfoy Manor było tak samo mroczne jak Nurmengard. Niczym nie przypominał ogniska domowego i ciepła. Był to pusty od emocji monument, ukazujący bogactwo właścicieli. Bogactwo materialne, bowiem ubogi był w miłość, radość i wszelkie emocje związane ze szczęściem.
– Gdzie młody Malfoy? - odezwał się w końcu Gellert, obserwując ogromny hol, stali na środku, a przed nimi rozpościerały się podwójne schody, po prawej i po lewej stronie, by połączyć się na górze niewielkim tarasem.
– Wróci jutro z tej imitacji szkoły, jaką jest Hogwart. Nadchodzą ferie — wypluł z siebie Voldemort niczym najgorsze przekleństwo — rozgość się mój drogi przyjacielu — dodał z kpiną i sunął w stronę prawego skrzydła, gdzie uchylone, czekały na niego podwójne drzwi. Grindewald westchnął ciężko, wiedząc, że czeka go niemal niemożliwe do wykonania zadanie. Nie znał dzieciaka Malfoy’ów, lecz kojarzył Lucjusza i Narcyzę. Jeśli młody był taki jak jego ojciec, nie wróżył niczego dobrego. Bał się, że po prostu nie podoła. Fizycznie morderczym treningom i psychicznie w rzucaniu czarnomagicznych klątw.
Ruszył na górę, wybierając lewą stronę schodów i przeszedł spokojnym krokiem długi korytarz. Zatrzymał się przy jednych z drzwi, czując podświadomie, że pokój będzie pusty. Przekroczył próg i zrzucił z siebie ciężki płaszcz, który pozostał z nim w celi, by choć trochę mógł się ogrzać i nie zamarznąć. Przemaszerował pomieszczenie od okna do drzwi, a następnie zerknął do dużej szafy. Była wypełniona męskimi garniturami i szatami czarodziejów. Zauważył również strój śmierciożercy. Zaśmiał się na ten protekcjonalizm Toma. Jedno co mógł mu obiecać, to to, że nigdy nie przyodzieje jego barw.
Ruszył do łazienki, po drodze pozbywając się brudnej i podartej koszuli oraz ciężkich, wojskowych butów. Wszedł do jasnego, eleganckiego pomieszczenia, do którego w tym momencie tak bardzo nie pasował. Czuł się jak szczur z kanału, który zabłądził w przestrzeni.
Gellert Grindewald był niegdyś wysokim i postawnym mężczyzną. Miał w sobie całą arystokratyczną elegancję i wyrachowanie wyższych sfer, jednak po tym został już jedynie mglisty cień. Obecnie bowiem wyglądał niczym wrak człowieka. Kości żebrowe wystawały przed wszystko inne, ręce i nogi straciły mięśnie, a na głowie zamiast elegancko ułożonych włosów, miał jakieś długie, splątane i tłuste strąki. Nie pamiętał już nawet kiedy mógł wziąć normalną kąpiel. Musiało to być jeszcze przed zesłaniem do więzienia. W Nurmengardzie bowiem nie przewidział takich przyjemności.
Podszedł z wolna do wanny. Odkręcił kurki i sięgnął po pierwszy lepszy żel, widać było, że wojna nie dotykała wyższych sfer, niczego tutaj nie brakowało. Gdyby nie wiedział, nie powiedziałby, że obecnie trwa jedna z największych wojen w dziejach czarodziejskiej ludzkości. Malfoy Manor wyglądało niczym nienaruszona twierdza, bogata, okryta przepychem i luksusem. Zrzucił z siebie pozostałe łachmany i wszedł do ciepłej, relaksującej wody. Jego mięśnie szybko się rozluźniły. Poczuł się choć przez chwilę spokojnie, bez kłopotów. Przymknął oczy, rozkładając się w wannie. Leżał, planując powoli trening dla nastolatka. Musiał najpierw wybadać, co już potrafi. Podejrzewał, że niewiele, szczególnie z zakresu czarnej magii. W końcu jego ukochany, poczciwy Albus, stronił od niej. W głowie układał listę zaklęć, których będzie musiał nauczyć Malfoy’a. Nie obawiał się o same sentencje czy ruchy różdżką, podejrzewał, że tutaj arystokrata nie powinien mieć żadnych kłopotów, obawiał się jednak, że jego psychika nie pozwoli mu na rzucanie najczarniejszych klątw. Nie wiedział, czy dzieciak miał w sobie aż tyle negatywnej energii, czy potrafi wzbudzić w sobie tak negatywne intencje, by wyrzucić to wszystko w postaci czarnej magii. Ta bowiem była specyficzna, rządziła się swoimi prawami i nie wybaczała błędów. Czarna magia jest dzika, jest niewybaczalna, niszczy duszę i ciało. Na wojnie nie było miejsca na sentymenty, jednak nie każdy musiał stać się maszyną do zabijania, by ją przetrwać. Prócz praktyki czarnomagicznej, pojawiała się jeszcze kwestia treningu fizycznego, pojedynkowania. Musiał być w tym bezbłędny, bowiem żadne zaklęcia mu nie pomogą jeśli nie będzie się sprawnie poruszał i nie będzie dostatecznie zwinny i sprytny na polu walki.
W końcu z ciężkim westchnieniem i świadomością, jakie zadanie przed nim stoi, wyszedł z wanny. Okrył się ręcznikiem i opuścił pomieszczenie. Podszedł do szafy, z której wyjął komplet garniturowy. Nie miał zamiaru sięgać po szaty. Przebrał się i wyszedł z komnat. Postanowił trochę zwiedzić dwór i rozeznać się kto jeszcze tutaj stacjonuje. Kroczył spokojnie, lekko, po długim, ciemnym korytarzu. Czuł na sobie wzrok portretów, jednak nic sobie z tego nie robił. Nie był strachliwym podlotkiem, a dumnym, potężnym czarnoksiężnikiem. Mimo upływu czasu i lat w więzieniu nie stracił swojej wrodzonej gracji, a tym bardziej sztuki magicznej.
Zszedł na dół i na chwilę zatrzymał się w holu, zastanawiając, gdzie powinien udać się w pierwszej kolejności. Wtem po prawej stronie otworzyły się niepozorne drzwi. Wkroczył przez nie, jak mniemał po jego wyglądzie, szmalcownik. Ciągnął za sobą, trzymając za kostkę, półżywego człowieka. Na podłodze pozostawiał grudy ziemi, mokre ślady błota mieszały się z krwią więźnia. Grindewald zmarszczył nos ze zdegustowaniem.
– Szkoda taką piękną posadzkę upieprzyć szlamem. Chociaż byś po sobie posprzątał — odezwał się ironicznie. Przyglądał się złapanemu, próbując dostrzec jego twarz. Był ciekaw, czy jest to ktoś, kogo zna. Z przykrością musiał uznać, że nie rozpoznaje w zmasakrowanym licu, nikogo z przeszłości.
– Morda – mruknął szmalcownik, a Gellert odwrócił się w jego stronę po przejściu kilku kroków.
– Co tam jęczysz pod nosem? - ironia wylewała się z niego.
– To, co słyszałeś – burknął jego rozmówca.
– Właśnie w rzeczy samej, chyba nie dosłyszałem – Gellert nonszalanckim chodem zbliżył się do szmalcownika.
– To twój zasrany problem – odparował mu.
– Potrzebujesz jeszcze swojego jęzora w gębie? - Grindewald uniósł dłoń, z manierą oglądając swoje paznokcie, jakby były najciekawszą rzeczą w jego przestrzeni.
– Kurwa, staruchu, o co ci chodzi? - widać było, że szmalcownik traci cierpliwość. Dodatkowo chyba naprawdę nie miał pojęcia, komu śmie tak trywialnie pyskować. Gellert zaśmiał się złośliwie.
– Cóż, widać nie… - czarnoksiężnik stwierdził z cynizmem, mówią bardziej do siebie niż przeciwnika. Machnął energicznie ręką, na końcu pstrykając palcami, a szmalcownik zawył rozpaczliwie. Z jego buzi sączyła się czerwona posoka, jeszcze mocniej brudząca posadzkę. Odcięty język upadł na jasny marmur tuż pod nogami szmalcownika. Ten zachwiał się, puścił swoją ofiarę i niemal zemdlał, gdy dotarło do niego, co właśnie miało miejsce. Grindewald nie potrzebował różdżki, by zniszczyć przeciwnika. To właśnie była jego potęga. Doskonale radził sobie w magii bezróżdżkowej i niewerbalnej. Był potężny i nikt nie powinien tego ignorować.
– Gelleeeert – usłyszał przeciągłe rozczarowanie, zmieszane z uznaniem i rozbawieniem.
– Ostrzegałem – Grindewald odwrócił się do osoby, która pojawiła się, zanim. Wzruszył tylko ramionami, by pozostawić za sobą całe wydarzenie.
– I jak mi teraz zda raport? - Voldemort zapytał czarnoksiężnika, gdy ten stanął przed nim, spojrzał przez ramię na nadal krwawiącego szmalcownika.
– Może potrafi pisać – zadrwił, po chwili jednak dodał – dobrze wiemy, że i tak zniszczyłbyś ten jego orzeszek w wielkim saganie, legilimencją – Grindewald usłyszał syczący śmiech Czarnego Pana. Podwójne skrzydło drzwi otworzyło się przed nimi, a Voldemort jednym machnięciem różdżki wrzucił szmalcownika i jego ofiarę do środka, jakby byli jedynie szmacianymi lalkami wrzucanymi do pudełka zabawek.
– Gellercie, zaszczycisz mnie swoją obecnością przy przesłuchaniach? - Tom zwrócił się do niego z pozorną uprzejmością, obszytą ironią. Jednak trupią dłonią wskazał wejście. Grindewald przekroczył próg, czekając za nim na drugiego mężczyznę. W pomieszczeniu prócz nich znajdowało się pięciu więźniów. Każdy na klęczkach, wychudzeni i zniszczeni zaklęciami torturującymi. Brud i krew skalały całe ich ciała. Spętani byli magicznymi linami. Ich przerażony, lecz zdeterminowany, by nic nie ujawnić, wzrok utkwiony był w posadzce. Czarodziej zauważył, że w kącie wielkiego pokoju, leżało już kilka trupów. Rzuconych niedbale, niczym porzucone zabawki, przez znudzone nimi dziecko. Śmieci, które trzeba szybko zutylizować. Kolejni najpewniej zaraz skończą na tym samym stosie. Przechadzając się od jednego do drugiego, stając przed każdym na kilka sekund, wiedział już, że niczego z nich nie wydobędą. Ich umysły były niczym puzzle, do poukładania, porozrzucane, niełączące się ze sobą strzępki wspomnień, to jedyne co w nich pozostało, po inwazyjnych, nieumiejętnych sesjach legilimencji. Stanął na boku, z rękami założonymi z tyłu. Czekał, na przedstawienie Czarnego Pana.
– Wychowano mnie, że kobiety mają pierwszeństwo, więc może zaczniemy od damy – ironiczny śmiech rozniósł się po wysokich sufitach. Echo niosło upiorny dźwięk w górę. Voldemort stanął przed kobietą, jej długie, brudne włosy okalały całą twarz. Czarnoksiężnik jednym ruchem różdżki zmusił ją, by uniosła na niego swoje zmatowiałe spojrzenie.
– Chcesz mi coś powiedzieć moja droga? - zapytał z pozornym spokojem, uprzejmością tak cukierkową, że aż cyniczną. Dziewczyna milczała, jej usta nawet nie drgnęły, jakby ktoś skleił jej wargi mocnym klejem. Voldemort utrzymywał pozór cierpliwości, jednak nie trwało to zbyt długo. O dziwo nie zdecydował się na kolejne tortury, po prostu przeszedł do następnego więźnia i zadał mu to samo pytanie. Przeszedł swoją drogę do trzech kolejnych, dając każdemu po pięć minut czasu na decyzje. Gdy każdy z nich uparcie milczał, westchnął przeciągle.
– Ach, uparci… - spojrzał na Grindewalda stojącego pod jedną ze ścian – mógłbyś czynić honory? - zwrócił się do niego, utkwiwszy w mężczyźnie, czerwone ślepia. Gellert bez słowa zamienił się z nim miejscami. Stanął przed pierwszym z brzegu, młodym chłopakiem, o rdzawej czuprynie.
– Avada Kadavra – wypowiedział beznamiętnie, celując różdżką w klatkę piersiową skatowanego dzieciaka. Wbrew pozorom wiedział, że to najlepsze co mógł dla niego zrobić. Kolejne tortury wykańczałyby go powoli, zaś próby uzdrowienia niczego by nie przyniosły, umierałby jeszcze dłużej. Przeszedł swoją drogę od jednego do drugiego, szepcząc spokojnie zaklęcie, a podłoga słała się kolejnymi trupami.
– Dziękuję – usłyszał syczący ton Toma, za swoimi plecami. Mimo braku jakichkolwiek informacji wyglądał na ukontentowanego. Psychopata.
Gellert bez słowa opuścił pomieszczenie, nie miał bowiem zamiaru kalać sobie rąk trupim jadem. Pozostawi to dla niższej rangi parobków, którzy tak usilnie chcą przypodobać się swojemu panu, by w końcu zostać zauważonym i awansować w hierarchii z bezimiennego szczura kanałowego, na domowego pupilka z imieniem. W tym przypadku nie byłby to słodki kotek, raczej porównałby ich do chmary rozwścieczonych, głośno ujadających dobermanów.
Wszedł niezauważony do swoich komnat, gdzie zaopatrzył się w szklaneczkę ognistej i ruszył do biblioteki, aby przygotować materiały na najbliższe dni. Uznał, że by w ogóle zacząć szkolenie młodego dziedzica, musi zaopatrzyć go w elementarną wiedzę.

III
Draco Malfoy wsiadł do ekspresu Hogwart równo o godzinie 10:00 dnia kolejnego. Chłopak prezentował się dumnie w czarnym garniturze, który kontrastował z jego jasną karnacją i niemal śnieżnymi włosami. Można by pomyśleć, że jest albinosem, jednak jego oczy były stalowe, rzęsy ciemne, a brwi wyraźne. Postura wysportowana, umięśniona jak trzeba, jednak nieprzesadzona, atletyczna. Musiał trzymać formę wiedząc jakie zadania przed nim stoją. Wojna już pukała do drzwi, a on wiedział, że stanie na froncie. Przeżycie zapewni mu jedynie siła, fizyczna, jak i intelektualna.
Arystokrata czuł rozdarcie między tym kim był a tym kim powoli się stawał. Był gdzieś w próżni, zawieszony między biednym chłopcem, który nie miał wyboru, a bezlitosnym przyszłym śmierciożercą w szeregach Czarnego Pana. Malfoy od długiego już czasu ćwiczył ze swoim ojcem chrzestnym oklumencję i legilimencję. Wiedział, że jest w tym lepszy, od Pottera, który pobierał te lekcje równolegle z nim. Wybraniec jednak nie radził sobie z emocjami, zamknięcie umysłu nie przychodziło mu naturalnie, co dla Draco było cenną informacją. Sam był biegły w posługiwaniu się obiema umiejętnościami. Był bezbłędny zarówno w ukrywaniu swoich wspomnień, jak i bezinwazyjnym wyciąganiu ich z każdego umysłu.
Niestety jednak nic nie przyszło mu łatwo. Nie potrafił zliczyć ilości razy, w których Snape boleśnie maltretował jego umysł. Wyciągał na powierzchnię wszystkie najgorsze wspomnienia, które chłopak starał się ukryć w zakamarkach swojej świadomości. Torturował go widokiem zmaltretowanej matki. Ojca w Azkabanie. Czarnego Pana w jego domu. Salonu pełnego trupów, który niegdyś służył do rodzinnych obiadów. Po najgorszych sesjach głowa pękała mu jeszcze przez najbliższe dni. Dryfował na granicy świadomości, sam nie wiedząc, co jest rzeczywistością, a co tylko marą wspomnień. Potykając się o własne nogi, nadal jednak dumnie, z pustym wyrazem twarzy przemykał niczym cień do swoich komnat, by tam spuścić głowę nad toaletą i wymiotować przez najbliższe minuty, póki jego żołądek nie oczyścił się z całej treści, a nim wstrząsały już tylko torsje i wyrzuty żółci. Wycieńczony do granic możliwości, sięgał po eliksiry wzmacniające, rewitalizujące i snu, by choć przez chwilę dać organizmowi spokój, przed kolejnymi, morderczymi treningami oklumencji.
Między zajęciami, gdzie udawał względnie grzecznego i zainteresowanego ucznia, co nigdy nikomu nie przyszłoby na myśl, bowiem Draco Malfoy w pierwszych latach Hogwartu, nigdy nie wykazywał zainteresowania prowadzonymi wykładami, znikał niczym duch z powierzchni Hogwartu. Zauważył to Harry Potter, który swojej kolejnej bezsennej nocy, przyglądał się mapie huncwotów. Analizował ją bezustannie, jakby miała pojawić się na niej prawda objawiona. Widział każdego ucznia i profesora, którzy albo byli już w swoich łóżkach, albo patrolowali korytarze, na nocnej zmianie. Jednak jednej osoby regularnie brakowało. Wybraniec był tego pewny, zawsze uważnie przeglądał każdy zakamarek Hogwartu, by upewnić się w swoim przekonaniu. Draco Malfoy, co drugą, maksymalnie trzecią noc, znikał z obrębu szkoły. Nie potrafił jednak rozgryźć, jak to robił, bowiem z Hogwartu nie można było się teleportować. Takie możliwości miała tylko jedna osoba, a był nią sam Dumbledore. Mógłby teoretycznie korzystać z sieci fiuu, lecz bliznowaty szybko wyrzucił taki pomysł z głowy, bowiem oznaczałoby to, że Malfoy miał dostęp do kominka, któregoś z profesorów, a to było po prostu niemożliwe. Ilekroć by nad tym siedział, sprawdzał i analizował, to zawsze dochodził do jednej konkluzji. Draco Malfoy znikał ze szkoły na kilka godzin, by pojawić się nad ranem, jakby nigdy nic. Kiedyś Harry pomyślałby, że to jedynie jego mara senna, jednak w obecnych czasach był tego pewny. Młody Malfoy, coś kombinował.
I w rzeczy samej, w tym jednym aspekcie, Złoty Chłopiec absolutnie się nie mylił. Dziedzic rodu skrupulatnie pracował nad krokami, które przybliżą go do wykonania powierzonego mu zadania. O tyle, o ile, jedno z nich nie wymagało wiele filozofii, po prostu musiał w odpowiednim momencie podejść pewną osobę i rzucić zaklęcie uśmiercające, o tyle obawiał się, że za niewykonanie drugiego, sam oberwie co najmniej cruciatusem.
Dlatego po wykańczających sesjach z Severusem, pozwalał swojemu organizmowi na krótki odpoczynek. Przesypiał całą noc, by rano udać się jakby nigdy nic na śniadanie. Jego zblazowany wyraz twarzy i ignoranckie podejście do wszystkiego, nie wzbudzało zdziwienia czy zainteresowania jego rówieśników. Przecież taki był Draco Malfoy.
Po sesji mało przydatnych, szkolnych zajęć, udawał się do swoich komnat, które dostał dzięki pozycji prefekta, by tam sięgać po kolejne księgi z działu tych zakazanych i czarnej magii. Studiował zaklęcia, zaawansowane eliksiry i alchemię. Stawał się nieprzeciętnie mądry, gdyby tylko mógł to pokazać szerszemu gronu, szkoła przekonałaby się, że to nie szlama jest najmądrzejszą czarownicą, a on. Czysto-krwisty z pokolenia, na pokolenie.
Miał być jednak niepozorny, przeciętny, niezauważalny, co było wyzwaniem, bowiem Draco Malfoy nigdy nie był niezauważalny.
W ostatnim roku odciął się od znajomych, pozornych przyjaciół. Stał się samotnym okrętem, na wielkim morzu. Gdy tylko zbliżał się czas ciszy nocnej, opuszczał swoje bezpieczne komnaty, by pod pretekstem patrolu, udać się do pokoju życzeń. Mógłby go uznać za swój kolejny dom. To tutaj spędzał w ostatnim czasie, najwięcej ze swoich godzin. W wakacje dowiedział się, że w sklepie Borgin&Burkes znajduje się szafka zniknięć, która połączona jest z Hogwartem. Problem był jeden, taki malutki. Szafka znajdująca się w Hogwarcie była uszkodzona, przez co nie można było bezpiecznie podróżować między obiema lokalizacjami. To jemu właśnie przypadło to zaszczytne zadanie naprawienie jej. Pracował nad tym nieustannie, od kiedy zostało mu to zlecone. Czytał, czynił szyfrowane notatki, sprawdzał, próbował, szukał nowych zaklęć i tak w kółko, nieprzerwanie od kilku miesięcy.
Dzisiaj miał powrócić do domu. Do swojego, podobno, prawdziwego domu. Malfoy Manor czekało na niego. Pewnie jako dzieciak by się z tego cieszył, może nawet pomyślałby, że rodzice też się cieszą z jego powrotu i sam by się uśmiechnął na myśl o podróży do domu. Jednak nie był już dzieckiem, a realia czasów dobitnie w niego uderzyły. Wiedział, co go czeka w murach rodzinnej posiadłości. Ośmielił się uważać, że coś jeszcze gorszego, niż zostało mu zlecone w Hogwarcie. Wzdrygnął się na samą myśl, lecz mądrze zrzucił to na karb zimna, oszukując tym samym swoją psychikę.
– Zamknij to okno szczeniaku, bo punkty ci odejmę na poczet kolejnego semestru – warknął nieprzyjemnie do drugoklasisty, który stał obok otwartego, małego okienka i wystawiał twarz do słońca i owiewającego ją wiatru. Jednym ruchem różdżki zatrzasnął je przed nosem dzieciaka i samym wzrokiem zmusił, aby ten wziął nogi za pas. Młody czmychnął szybciej, niż zdążył wypowiedzieć tych kilka słów do niego.
Sam zajął miejsce dzieciaka, ponownie otworzył lufcik i z kieszeni marynarki wyjął gustowne pudełeczko z rodzinnym herbem. Wyjął z niego jednego papierosa i szybko odpalił niewerbalnym zaklęciem. Zaciągnął się mocno, wdychając nikotynę wprost do płuc, gdzie przytrzymał ją przez chwilę. Powoli wypuścił powietrze i powtarzał leniwie swoje ruchy. Nagle poczuł, że nie jest sam na korytarzu. Odwrócił głowę w lewą stronę i zauważył na końcu, w rozsuwanych drzwiach, sylwetkę dziewczyny. Po burzy loków rozpoznał w niej naczelną szlamę Hogwartu. Przekręcił z powrotem wzrok na mijany krajobraz i ponownie zaciągnął się papierosem, pokazując jak zawsze swoją arogancję i brak poszanowania jej osoby. Miał nadzieję, że sztylety w jego spojrzeniu skutecznie zniechęcą ją do podjęcia jakichkolwiek kroków w jego stronę. Nie mógł jednak wymagać zbyt wiele, w końcu była to Granger, szlama, lubiąca się z kłopotami.
– Malfoy – zaczęła spokojnie, dyplomatycznie, co już zapaliło mu lampkę w umyśle. Spodziewał się raczej, że wybuchnie na niego z ryjem i będzie musiał ją przymknąć zaklęciem. Nie zaszczycił jej spojrzeniem, wręcz przeciwnie, dopalił papierosa i wyjął kolejnego. Wpadł w niezdrowy nawyk palenia dwóch pod rząd, jeden już mu nie wystarczył.
– Czego? - odpowiedział po dłuższej chwili, mając nadzieję, że swoją jawną ignorancją zniechęci ją do prowadzenia dalszej konwersacji.
– Mogę cię prosić o papierosa? Moje się skończyły i kupię dopiero w Londynie — poprosiła o dziwo śmiało, co nawet go zaskoczyło. Dlatego właśnie zmierzył ją uważnym spojrzeniem, jednak ta stała przed nim niezrażona. Musiał też przyznać sam przed sobą, że po kim jak po kim, ale po tej szlamie nie spodziewał się nałogów. Chcąc chyba zaspokoić własne zaciekawienie, wyciągnął w jej stronę pudełeczko z papierosami. Zgrabnie wyjęła jednego, a w tym czasie on wyciągnął zapalniczkę i podstawił pod używkę, gdy włożyła ją do ust. Spoglądał, jak zaciąga się pierwszy raz, by rozpalić fajkę. Z zaskoczeniem złapał w swojej głowie myśl, że było w tym coś seksownego, niemal erotycznego. Szybko jednak odrzucił ten nonsens i ponownie stanął przodem do obrazu za oknem. Dziewczyna zrobiła to samo. Stali w ciszy każde pogrążone w swoich myślach, zaciągając się regularnie nikotyną. Skończył przed nią, na trzeciego nie miał ochoty, jednak odchodzić stąd też nie miał zamiaru. Po minucie i ona pozbyła się niedopałka, rzuciła na siebie zaklęcie odświeżające, co dało mu sygnał, że ukrywa przed swoimi przyjaciółmi fakt, że pali.
– Dziękuję – padło jeszcze w przestrzeń między nimi, gdy dziewczyna znikała w korytarzu. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie był to jedynie wymysł jego wyobraźni, bowiem po tej sytuacji nie pozostało nic prócz wspomnienia.
Wysiadł na stacji w centralnym Londynie. Z grymasem spoglądał na wszystkie młodsze dzieciaki witające się rzewnie z rodzicami. Na niego czekał jedynie jeden ze sługusów Czarnego Pana, zapewne wszyscy chcieli być pewni, że dotrze od razu do dworu i nie będzie niczego kombinować po drodze. Skinął mu głową, gdy złapali kontakt wzrokowy. Rozpoznał w nim Rosiera. Niemal poczuł zaszczyt, że nie wysłali narybku, zapewne Voldemort liczył się, że chłystka by wykiwał.
Uściskiem dłoni pożegnał Blaise Zabiniego i Teodora Notta, reszty nie żegnał, nie czuł potrzeby. Jedynie Pansy, krótko objął jednym ramieniem.
Ledwo zdążył podejść do Evana Rosiera, a poczuł ucisk aportacji. Wylądowali tuż przed wielkimi drzwiami, z mosiężną kołatką. Grube drewno było ciemne, co kontrastowało z fasadą budynku, który był biały. Draco bez słowa uścisnął kołatkę i drzwi się przed nim rozstąpiły. Magia krwi, niegdyś jej nie doceniał. Nie miał zamiaru spędzać z Rosierem więcej czasu niż to konieczne, również nie miał ochoty natknąć się na kogokolwiek innego. Nie czuł się bezpiecznie we własnej posiadłości, toteż niczym duch przeszedł do swojej komnaty, zabezpieczył ją kilkoma zaklęciami i zatopił się w swoich myślach, ze szklanką ognistej w ręku. Wiedział, że to ostatnie tak beztroskie chwile dla niego. Dlatego chciał je wykorzystać po swojemu.

IV
Kolejnego dnia ominął śniadanie, bowiem z samego rana dostał sowę z dokładnym planem swojego dnia. Widząc na nim trening siłowy jako pierwszą pozycję, stwierdził, że niebezpiecznym będzie napełniać żołądek czymkolwiek. Poprosił jedynie Różyczkę, skrzatkę przypisaną mu od dnia jego piątych urodzin, o czarną jak smoła kawę.
Równo o 9:00 stawił się w stroju bojowym w sali ćwiczeń. Stanął przed dużym oknem, podziwiając widok. Jego nauczyciela jeszcze nie było.
– Draco Malfoy – usłyszał za sobą donośny, lekko rozbawiony, cyniczny głos. Odwrócił się, by ujrzeć przed sobą czarodzieja, który wyglądał jakby był w średnim wieku. Ubrany w szaty do pojedynku, prezentował się dostojnie i gustownie. Początkowo młody dziedzic nie mógł uwierzyć, nie był pewny, czy aby na pewno dobrze widzi i rozpoznaje osobę, która przed nim stanęła.
– Gellert Grindewald – odezwał się w końcu cichym, spokojnym głosem – to dla mnie zaszczyt, że sam Czarny Pan wyciągnął dla mnie z więzienia najlepszego czarnoksiężnika na świecie – starszy czarodziej zaśmiał się chrapliwie, wiedział już, że dzieciak ma charakterek.
– Mam nadzieję, że jesteś gotów? - zapytał na pozór spokojnie Grindewald, jednak w tym samym momencie posłał niewerbalną klątwę pętającą w młodzieńca. Ten jednak był równie sprytny i przygotowany, odparł ją z łatwością, jednak nie ośmielił się odpowiedzieć atakiem. Gellert zmarszczył brwi, jakby był zaskoczony, czekał na ruch młodzieńca, ten jednak czujnie stał i obserwował go. Ponownie poleciała seria szybkich ataków, a Draco sprawnie je odpychał — atakuj, muszę wiedzieć, co potrafisz — w końcu Gellert się zirytował, gdy ten tylko odpierał jego ataki. W końcu Malfoy zaczął rzucać również klątwy atakujące. Tnące, pętające, odpychające, nic strasznego. Grindewald odpłacał się tym samym, w bardzo szybkim tempie, co zaskoczyło Draco. Nie spodziewał się, że starszy czarodziej będzie aż tak szybki. Krążyli wokoło siebie niczym drapieżnicy gotowi do skoku. Seria zaklęć poleciała z jednej strony, lecz z drugiej nadeszła odpowiedź. Wymieniali się ogniem. Tańczyli, w magicznym tańcu, który okalał kolor klątw.
– Teraz walka w ręcz. Mugole często ją stosują. Musisz potrafić posługiwać się nożami i pistoletem — oznajmił mu Gellert i otworzył walizkę, która stała na boku — zaopatrz się też w drugą różdżkę, jeśli ukradną ci pierwszą, albo ją zniszczysz, zaskoczysz ich posiadaniem drugiej — Malfoy słuchał go z uwagą. Był zaskoczony, nie spodziewał się, że kiedykolwiek osobiście spotka Gellerta Grindewalda, a co dopiero, że będzie pobierać od niego nauki. Dla dzieciaka w jego wieku był to ogromny zaszczyt. Wiedział już jednak, że treningi będą bardzo wymagające. Musi być skupiony i odporny na ataki. I tutaj popełnił już pierwszy błąd. Za mocno pozwolił sobie zatopić się w swoich myślach. Grindewald rzucił w jego stronę nożem, ten nie zdążył się dobrze przed nim uchylić i drasnął go w ramię.
– Pierwszy błąd Malfoy, na polu walki mógłby być krytyczny – czarodziej spojrzał na niego pochmurnie. Rzucił kolejny nóż. Za pomocą magii bezróżdżkowej Draco spowolnił jego lot, by swobodnie go złapać — lepiej — skwitował nauczyciel.
Ćwiczyli tak długimi godzinami, a Każdy jego następny dzień wyglądał tak samo. Morderczy trening zaklęć, później walka na noże, z które zawsze wracał poturbowany. Początki były ciężkie, codziennie musiał opatrywać ostro przeciętą skórę. Będzie miał mnóstwo blizn, bowiem organizm był w stanie w tak krótkim czasie się regenerować.
Gellert coraz mocniej skupiał się na czarnej magii. Im Draco stawał się odporniejszy na zaklęcia i noże, tym bardziej wplatał w treningi zaklęcia czarnomagiczne. Chłopak potrafił się przed nimi bronić, jednak wątpił w jego zdolność do ich użycia.
Do treningów zaczęła dołączać Bellatrix co wcale nie było mu na rękę. Kobieta była głośna i rozpraszająca, mało przydatna. Być może właśnie o to chodziło. Miała robić szum, by on nie mógł się dobrze skupić na walce. W końcu na polu nigdy nie jest cicho i spokojnie. Gdy usłyszał, jak Bella informuje Grindewalda o tym, że chce ćwiczyć z nim oklumencję, miał ochotę zniknąć. Prędzej on, powinien nauczać ją, bowiem Bella była najgorszym oklumenem, jakiego znał. Jej legilimencja była inwazyjna, zadawała ból nie do zniesienia, więc ofiara nie była w stanie skupić się na żadnych wspomnieniach, co jakieś przelatywało jej przed oczami, zaraz było niszczone w proch. To nie był dobry sposób na uzyskanie informacji.
Dziedzic westchnął ciężko i stanął naprzeciwko ciotki. Ta szturmem chciała się wedrzeć do jego głowy, na co nie pozwolił. Blokował ją długo, spokojnie i metodycznie.
– Dobry jesteś – obnażyła brzydkie zęby i spoglądała na niego w odrażającym uśmiechu.
– Severus był dobrym nauczycielem – oznajmił chłodno.
– Niewątpliwie – wypluła Bella, niczym włos, który wpadł jej do ust.
– Dobrze, na dzisiaj koniec. Jutro będzie trening z zakresu pojedynku na zaklęcia, jednak bardziej metodyczny — oznajmił Grindewald i opuścił pomieszczenie, a Draco zaraz za nim, bowiem nie miał zamiaru zostawać z tą wariatką w jednym miejscu.
Udał się do swoich komnat, jednak i tam nie mógł znaleźć sobie miejsca. Czuł się źle, obco. Dom był nie do poznania, nie dla niego. Wojna trwała już od dwóch lat, jednak jej skutki nie bīły jeszcze tak dramatyczne. Miał przeczucie w kościach, że najgorsze dopiero przed nimi. Na ten moment nie wiedział wiele, nie był włączany w obrady, bowiem nie przyjął jeszcze znaku. Miał to uczynić przed powrotem do Hogwartu i wiedział, że będzie to najgorszy dzień w jego życiu. Nie wiedział, co będzie musiał zrobić w ramach pokazania poddania. Podejrzewał, że dadzą mu jakiegoś więźnia do zamordowania. Cóż, niebawem stanie się to jego codziennością.
Mając dosyć bezczynności w tym podle ponurym miejscu, sprawdził swój grafik i wiedział, że nie będzie miał już żadnych zajęć tego dnia. Udał się więc do magicznej części Londynu, pod pretekstem zakupu drugiej różdżki. Przechadzał się powoli ulicą Pokątną. Nie spieszył się, nie chciał wracać do dworu szybciej niż to konieczne. Stanął niedaleko wejścia do księgarni i wyjął książkę, którą miał ze sobą. Pomyślał, że jak już bardzo będzie się nudził i nie będzie miał gdzie pójść to chociaż usiądzie w kawiarni i poczyta. Taki miał zamiar, jednak najpierw jeszcze chciał zapalić i zerknąć czy Esy i Floresy nie zaoferują mu ciekawszej lektury. Stanął pod jedną z witryn i oparł się o murek. Wyjął papierosa, zapalił go i mocno się zaciągnął. Skupił się na tekście, toteż nie zauważył, że jest obserwowany. Pewna dziewczyna o burzy kasztanowych włosów miała dokładnie taki sam plan jak on, stanęła niedaleko, lecz zaintrygowana jego osobą, częściej spoglądała na niego, niż do książki.
– Długo będziesz się tak na mnie gapić Granger? - odezwał się w końcu, gdy zamknął książkę i wyrzucił niedopałek, sięgnął po drugiego papierosa. Spojrzał na nią i z automatu wyciągnął w jej stronę pudełeczko, a ona zgrabnie wyjęła papierosa. Miał deja vu, gdy podstawił zapalniczkę blisko używki, którą miała w ustach i jak zaczarowany spoglądał na rozpalający się koniec, a później na jej usta, gdy spokojnie się zaciągała. Szybko przerwał te szalone myśli i wrócił do rzeczywistości. Nie mógł sobie pozwalać na takie chwile słabości i bezbronności. Stali w ciszy, on raczej nią nie zainteresowany, on zaś aż za bardzo. Przyglądała mu się zaciekle.
– Mam coś na twarzy? - zapytał w końcu, bo nie uzyskał odpowiedzi na pierwsze zadane pytanie. – Nie, przepraszam. Po prostu wyglądasz jakoś inaczej — odpowiedziała ze spokojem w głosie i zaciągnęła się mocno.
– Co tu robisz? Bezpiecznie tu dla ciebie? - zapytał, choć wiele go to nie interesowało.
– Próbuję zdobyć składniki do eliksirów i pożywienie, jednak nie jest to już takie proste dla szlamy – odpowiedziała jakby nigdy nic. W jej głosie pobrzmiewała niemal beztroska, jakby mówiła o najzwyklejszej rzeczy na świecie.
– Nie chcą ci sprzedać? - zapytał, zerkając w jej stronę, a ona pokiwała głową. Ostatnimi czasy śmierciożercy coraz bardziej kontrolowali magiczny Londyn i w wielu miejscach osoby urodzone poza czystymi rodami, miały problemy ze zrobieniem zakupów — i co zrobisz?
– Będę musiała znaleźć miejsce, w którym nazbieram składników sama – odpowiedziała spokojnie. Spojrzał na nią jak na wariatkę. Miała zamiar już w początkach wojny iść na misję samobójczą. Wszystkie takie miejsca otoczone były przez szmalcowników i wilkołaki. Szybko by ją złapali. Nie wiedział jednak, czy ma zamiar ją o tym informować. W końcu nie leży to w jego interesie, czy szlama Granger przeżyje wojnę, czy też nie. Coś w głębi jego zepsutej duszy, nakazało mu jednak iść i zakupić dla niej składniki do eliksirów.
– Masz listę? - zapytał nonszalancko. Spojrzała na niego zaskoczona.
– Malfoy, nie musisz mi pomagać – odpowiedziała z wahaniem.
– Owszem, nie muszę. To masz tę listę? - ponowił pytanie bardziej zirytowany. Nie lubił się powtarzać. Zabrał listę z rąk dziewczyny, niemal ją wyrywając i ruszył do sklepu zielarskiego. Nie wiedział jeszcze, że z perspektywy czasu, będzie patrzył na tę sytuację, jak na ostatki swojego człowieczeństwa. Wszedł do pomieszczenia, a irytujący dzwonek nad drzwiami oznajmił jego przybycie. Za ladą stała starowinka, która spoglądała na niego mętnymi już ślepiami. Kiedyś jednak musiały mieć ładny, morski odcień.
– Panicz Malfoy – odezwała się wątłym, jak cała ona, głosem.
– Wszystko z listy, proszę – rzucił na kontuar kartkę zapisaną równym, schludnym pismem. Oczywiście, przecież sporządziła ją Granger. Musiało wszystko być idealne, bez choćby jednego skreślenia. Starsza kobieta krzątała się przez chwilę od półki do półki i schowała coraz to nowe składniki do papierowej torebki. W końcu wróciła do lady i postawiła gotowy pakunek przed nim. Podał jej kilkanaście galeonów i szybko wyszedł ze sklepu. Jego czarny prochowiec obijał się o wysokie, wojskowe buty, gdy wychodził na ponurą uliczkę. Pogoda nie zachęcała do spacerów, mimo że była dopiero końcówka czerwca. W Anglii pogoda zawsze była licha, deszcz to tutaj codzienność. Wcisnął jej torbę w ręce i gdy odchodził w stronę kawiarni, usłyszał jeszcze jej głos.
– Dziękuję! - pieprzone deja vu.
Każdy kolejny dzień mijał mu niemal tak samo. Jednak z każdym kolejnym treningiem było coraz gorzej. Grindewald zaczął pokazywać swoją potęgę i miał już trudności, by się bronić. To dlatego z reguły wracał do swoich komnat z wieloma obrażeniami, które musiał szybko sam sobie uleczyć. Czasami prosił o pomoc Różyczkę, która w uzdrawianiu była wyjątkowo dobra.
Nigdy nie zapomni dnia, w którym pierwszy raz musiał użyć zaklęcia uśmiercającego wobec człowieka. Do tego czasu Grindewald kazał mu ćwiczyć na zwierzętach. Zabijał ptaki, szczury, koty… jednak nigdy nie zabił człowieka.
Przybył wraz z Gerelttem do głównego salonu, w którym Czarny Pan urządził sobie trupiarnię. Każdym razem, gdy tam był, widział coraz większą ilość rozkładających się ciał. Podlotki nie nadążały już z ich utylizacją.
W pomieszczeniu znajdowali się jeszcze wszyscy z najbliższego kręgu, z Bellatrix na czele. Czarownica krążyła podekscytowana wokoło całego pokoju, była niespokojna, nabuzowana. Jej szyderczy śmiech raz po raz roznosił się po wysokich sufitach. Draco rozejrzał się uważnie. Zauważył swojego ojca zaraz obok Rosiera i Dołohowa. Grindewald zajął miejsce obok nich. On zaś nie wiedział do końca, co ma ze sobą poczynić. W końcu jednak podszedł do swojego nauczyciela i stanął po drugiej jego stronie. Po kilku chwilach, które jemu wydawały się godzinami, boczne drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Rookwood. Nie był jednak sam. Przed sobą prowadził przerażoną Astorię Greengrass, która w tamtym momencie wyglądała koszmarnie. Twarz miała zapadłą i bladą. Z jej oczu już nie leciały łzy, widać, że wszystkie zdążyła wylać, nim tu dotarła, bowiem na policzkach widniały ich ślady. Włosy miała wyjątkowo w nieładzie, a szatę, w którą była ubrana, potarganą. Chłopak zauważył, że brakuje jego matki, na ogół brała udział w spotkaniach
bliskiego kręgu. Rozmyślał nad tym, gdy Augustus zatrzymał się z Astorią na środku salonu. Twarz dziewczyny stężała, ona już wiedziała, była przygotowana na to, o czym sprawy sobie jeszcze nie zdawał Draco. Młoda kobieta była świadoma, że są to jej ostatnie chwile, to dlatego cały czas, uparcie wbijała swoje ciemne spojrzenie w niego. Chciała umrzeć, z jego obrazem przed oczami, chciała, aby to on zaprowadził ją na tę drugą stronę.
Po kolejnych minutach, do pomieszczenia, głównym skrzydłem wszedł Voldemort w towarzystwie Narcyzy Malfoy. Draco zmarszczył brwi, zapaliła mu się alarmująca lampka, wiedział, że coś jest nie tak, gdy matka stanęła obok Astorii i spojrzała na nią ze smutkiem. W przeciwieństwie do młodej dziewczyny wyglądała nienagannie. Idealny makijaż, fryzura i ubiór. Jedynie jej oczy były matowe, bez blasku.
Czarny Pan stanął przed kobietami z szaleńczym wyrazem twarzy. W rękach obracał swoją różdżkę.
– Drrraco – niemal wysyczał jego imię, co zmroziło mu krew w żyłach, jednak bez sprzeciwu, wystąpił z szeregu i podszedł do swojego pana. Ukłonił się lekko i czekał na dalsze instrukcje. Voldemort przez chwilę spoglądał na niego przenikliwie, nie pozwolił mu jednak wejść w swój umysł. Jego mury były twarde, dobrze zabudował swoje myśli i wspomnienia — Drrraco — powtórzył — jedna z nich, musi dzisiaj umrzeć. To do ciebie należy wybór, którą zabijesz, która z nich będzie twoją pierwszą ofiarą Drrraco? - Czarny Pan obszedł go wokoło, a w jego głowie huczało. Chyba nie dotarł do niego sens słów. Miał zabić swoją matkę albo Astorię? Nie, nie zrobi tego. Nie da rady. Może gdyby to był ktoś mniej mu bliski, albo kompletnie nieznany… ale to były kobiety najbliższe jego sercu. Jak w amoku poczynił kilka kroków, by stanąć naprzeciwko matki i dziewczyny, którą kochał całym sobą. Własne życie by za nią oddał. Przecież to wszystko robił właśnie dla niej. Dla niej i dla matki. By były bezpieczne, by wojna ich nie dotknęła. Voldemort stanął za Narcyzą, w ręce cały czas trzymał różdżkę na wysokości swojej klatki piersiowej, by była dobrze widoczna.
Draco długo spoglądał w oczy swojej matki. Miał ochotę rozpłakać się niczym małe dziecko, podbiec do niej i schować się w jej bezpiecznych ramionach. Nie mógł, nie mógł wykonać choćby jednego kroku. Czuł się, jakby przyrósł do podłogi. Przeniósł spojrzenie na zapłakaną Astorię. Wpatrywał się w nią z twarzą bez wyrazu, jednak jego wnętrze szalało. Jeśli zaraz nie opuści tej trupiarni, to chyba zwymiotuje pod własne nogi. Wiedział, że wszystkie treningi z Severusem, Bellatriks, a przede wszystkim z Gellertem mają go przygotować do jego próby charakteru. Nie spodziewał się jednak, że tą próbą będzie zabicie jednej z ukochanych kobiet.
– Drrraco – szepnął Voldemort, jednak w panującej ciszy, jego głos był niczym najgłośniejszy krzyk. Jeszcze raz spojrzał na matkę, gdy w kilku ciężkich krokach podchodził do Astorii. Przeniósł na nią wzrok, dopiero gdy stanął tuż przed ukochaną. Spojrzał ostatni raz w jej smutne spojrzenie. Nachylił się nad nią, by złożyć pocałunek na jej czole, a gdy się odsuwał, przyłożył różdżkę do jej serca.
– Avada Kadavra – wyszeptał. Dziewczyna bezwładnie opadła w jego ramiona, a on pod jej ciężarem i ciężarem winy, która na niego spadła, opadł z nią na podłogę. Klęczał na środku pomieszczenia pełnego śmirciożerców, z martwą ukochaną w ramionach. Ukrył twarz w jej włosach, mimo wyglądu nadal były miękkie i pachnące. Wdychał jej zapach, jakby chciał go zapamiętać na resztę życia.
Nie słyszał nawet krzyku Narcyzy. Nie widział błysku satysfakcji w oczach Voldemorta i ulgi na twarzy ojca. Nie widział nic, prócz czarnej pustki w swoim sercu.
– Brawo Drrraco, brawo – w końcu dotarł do niego głos Czarnego Pana, który stał tuż za nim – zrób z nią, co chcesz – dodał i opuścił salon, a za nim podążyli wszyscy śmierciożercy, włącznie z jego ojcem. Gdy został sam z martwymi, poczuł jak jego plecy, okalają czyjeś ramiona. Wzdrygnął się, jednak szybko rozpoznał matkę. Trwała z nim w tej chwili wewnętrznego rozdarcia i histerii.
– Muszę ją pochować mamo – jego głos się łamał – muszę pochować Astorię – dodał po raz kolejny. Wpadał w amok, w rozpacz.
– Pochowamy ją skarbie – zapewniła miękko Narcyza.
– Nie! Ja sam, muszę to zrobić sam — odpowiedział histerycznie, jednak twardo. Jego matka odsunęła się lekko, a on powstał z martwą dziewczyną w ramionach. Spojrzał na rodzicielkę i teleportował się niemal bezgłośnie. Wylądował w Dolinie Godryka, zaraz obok głównej bramy cmentarza. Przeszedł do części, w której chowani byli arystokraci. Minął grobowiec swojej rodziny i przystanął przy pustej przestrzeni. Ułożył ciało dziewczyny na boku i wyczarował łopatę. Mógłby oczywiście wyczarować dół na jej grób, jednak chciał to zrobić ręcznie, swoją własną siłą. Chciał się zmęczyć do upadłego, by choć w małym stopniu, tą mordęgą, rozpocząć swoją wewnętrzną pokutę. Uważał, że tylko w taki sposób będzie mógł oddać jej ostatni szacunek, na który zasługiwała. Wbijał łopatę w twardą ziemię raz za razem, a przed oczami miał wszystkie wspomnienia z nią związane. Pierwszą randkę, pierwszy pocałunek, pierwszy seks, pierwsze wyznanie miłości… wbijał narzędzie mocniej i mocniej, a po jego bladej twarzy spływały słone łzy, które opuszczały jego stalowe spojrzenie.
Gdy dół był dostatecznie głęboki, wbił łopatę ostatni raz, wyczerpany oparł się o nią i przez chwilę ciężko oddychał. W końcu się wyprostował, sięgnął po różdżkę i wyczarował trumnę. Piękną, lśniącą białym lakierem, a wyściełaną różowym aksamitem. Chciał, aby jego ukochana spoczywała w najlepszych warunkach, jakie mógł teraz zapewnić. Nie wyobrażał sobie, by jej ciało zostało rzucone na stos pozostałych trupów w salonie i trafiło w nieznane.
Ułożył dziewczynę w trumnie i spojrzał na jej ciało z nostalgią. Wyglądała niczym śpiąca królewna. Delikatna, spokojna, piękna… ostatni raz pocałował jej czoło i zamknął wieko. Za pomocą magii, ułożył trumnę w przygotowanym dole i z powrotem sięgnął po łopatę, by ją zakopać. Robił to mechanicznie, ruchy były metodyczne, w idealnych odstępach czasowych. Jakby robił to, niczym zaprogramowana maszyna. Gdy ziemia była równa, odłożył łopatę i wyczarował piękny biały krzyż z tabliczką upamiętniającą czarownicę. Następnie za pomocą kolejnego zaklęcia wyczarował jej ulubione białe i różowe róże. Ułożył wieniec z kwiatów na ziemi pod krzyżem i długo stał nad świeżo zakopanym grobem. Płakał, przez cały ten czas płakał, bowiem wiedział, że to ostatnie chwile, w których może pozwolić sobie na załamanie i okazanie emocji. Później będzie już tylko cieniem dawnego siebie, zaprogramowaną maszyną do zabijania. Wtedy sam jeszcze nie wiedział, że stanie się samym Aniołem Śmierci.
Kolejne dni nie były łatwe. Jednak w pewnym sensie był wdzięczny Grindewaldowi za wyczerpujące fizycznie, a zarazem psychicznie, treningi. To sprawiało, że gdy wieczorami ledwo snuł się na nogach do swoich komnat, sponiewierany, ociekający własną krwią, nie miał już sił na rozmyślanie. Padał na łóżko, z jedyną myślą w głowie „zasłużyłem na to”, a potem zapadał w niespokojny sen, podczas którego Różyczka go uleczała i rano koło się zataczało.
Jego treningi stawały się coraz bardziej zaawansowane. Gdy pierwszy raz użył najpotężniejszej, czarnomagicznej klątwy, Gellert zaczął wymagać od niego znajomości kolejnych i kolejnych. Niekiedy modyfikował je tak, by były jeszcze bardziej niebezpieczne i uczył go swoich, autorskich zaklęć. To dawało mu przewagę i potęgę nad innymi.
W głowie miał już tylko ruchy różdżką, rzuty nożami i uniki w walce. Sala treningowa stała się niemal jego domem. Jego ruchy były coraz płynniejsze, a pojedynki widowiskowe. Młodsi śmierciożercy raz za razem próbowali podglądać ich zawiłe tańce i rzucane sentencje. Imponowało im, jak Grindewald z Malfoy’em, wymieniali jedno za drugim, śmiercionośne zaklęcie. Ich ruchy były drapieżne, niczym polującej zwierzyny, która zauważyła swój cel. Potrafili się skradać, niemal bezszelestnie, a sztuka aportacji w dokładnie wyznaczone miejsce, dawała przewagę nad przeciwnikiem. Znikali i pojawiali się niczym duchy, kilkanaście metrów dalej, i tak bez ustanku.
Przyszedł jednak kolejny dzień, którego Draco nigdy nie zapomni w swoim życiu, a był to dzień, w którym przyjął znak Czarnego Pana.
Ponownie wszyscy zebrali się w ogromnym salonie, tym razem jednak w tym, w drugiej części posiadłości. Tam podłoga nie była słana trupami, a zapach stęchłej krwi, nie przenikał ścian. Pojawili się wszyscy najważniejsi z najwyższego kręgu oraz ci, którzy zostali wyróżnieni i mieli przyjąć znak. Każdy z nich ubrany w czarne szaty i srebrne lub miedziane maski, czekał na swojego pana. On sam, czuł się jak piesek na uwięzi. Nie potrafił już pojąć jak mógł pozwolić na to, by ktoś tak bardzo sterował jego życiem. Cały czas, tłumaczył sobie, że to wojna, że wojna zmusiła ich do radykalnych decyzji. Czasami czuł się jakby był pod wpływem imperiusa. Robił wszystko to, co było od niego wymagane. Bez mrugnięcia okiem, coraz bardziej zatracał się w swoim okrucieństwie, wcześniej nawet nie podejrzewając, że tyle go w sobie ma.
Rozejrzał się po zebranych w sali. Prócz niego, swój znak mieli przyjąć dzisiaj jego szkolni koledzy, Blaise Zabini i Teodor Nott. Wiedział też, że kilku innych dzieciaków dostąpi tego zaszczytu, jednak ich za bardzo nie znał. Wiedział tylko, że są członkami znamienitych rodów.
Gdy Czarny Pan wszedł do sali, zapanowała bezwzględna cisza. Jeszcze większa niż dotychczas. Czuł się, jakby został mu wyłączony zmysł słuchu. Słyszał w głowie jedynie szum i ciche piszczenie, które było nader irytujące.
Swój znak przyjął jako pierwszy. Voldemort podszedł do niego i brutalnym gestem podwinął rękaw jego szaty aż po sam łokieć. Przez chwilę spoglądał na jego czyste, nieskalane przedramię, by po chwili przyłożyć do niego różdżkę i wysyczeć czarnomagiczną sentencję. Przez jego ciało przeszedł taki ból, jakiego nigdy nie czuł. Nawet cruciatus Bellatriks nie zadawał mu tak przeszywającego, tępego uczucia bólu. Nagle jakby odzyskał świadomość przestrzeni, słyszał ciche szepty, psychopatyczny śmiech Czarnego Pana, szloch i krzyk. Jego matka cicho płakała nad losem syna, mając świadomość, że z jej małego chłopca już nic nie pozostanie. Krzyk. Głośny, rozdzierający, przerażający, krzyk. Jego własny. Uświadomił sobie, że to on krzyczy w momencie, w którym poczuł pieczenie w krtani i drobne kropelki krwi spływające po gardle. Spojrzał zamglonym wzrokiem w dół, gdzie ujrzał odrażającą czaszkę z językiem w kształcie węża. Znak poruszał się pod jego skórą, co dawało jeszcze większe uczucie bólu, jakby ktoś dosłownie piłował mu kości. I nagle wszystko ustało. Pozostał tylko z irytującym uczuciem, którego sam nawet nie potrafił opisać. Niby nie był to już tak ogromnie przeszywający stan boleści, jednak nadal coś pulsowało, coś sprawiało, że cale ciało odczuwało ucisk, rwanie, które ustąpić nie chciało. Ostatkami silnej woli, zmusił ciało do pozostania w bezruchu, gdy Voldemort puścił jego rękę i przeszedł do kolejnej ofiary. Z jednej strony cieszył się, że był pierwszy, że miał to za sobą, że odczucia kolegów, nie potęgowały jego stresu i strachu przed tym co nieuniknione. Z biegiem czasu odkrył, że mroczny znak tłumi wszelkie jego emocje. Nie czuł już smutku, empatii, żalu, frustracji czy strachu. Opanowała go złość, furia, którą rozładowywał na kolejnych treningach. A gdy zabił drugi raz, jakąś zupełnie mu nieznaną kobietę, bez choćby mrugnięcia okiem, wiedział już, że przepadł w czarną otchłań, z której nie było powrotu.

V
Wraz z początkiem czerwca miał powrócić do szkoły tak jak wszyscy uczniowie Hogwartu. Tym razem nikt go nie odprowadzał na peron, nikt nie pilnował czy tam dotrze, bowiem było to niemal pewne. Szkoła, była jedynym miejscem, do którego mógł teraz uciec, w którym choć przez chwilę mógł jeszcze poczuć się normalnie.
Stał na korytarzu, przy niewielkim, otwartym oknie. Na sobie miał czarne eleganckie spodnie, koszulę tego samego koloru oraz szatę z godłem Slytherinu. Na szyi zwisał mu jeszcze niezawiązany krawat. Wyjął z kieszeni spodni pudełeczko z papierosami i odpalił, by mocno się zaciągnąć. Szybko jednak poczuł czyjąś obecność i miał ochotę roześmiać się z kpiną, na widok dziewczyny, z burzą brązowych loków i spojrzeniu w kolorze orzecha laskowego. Stanęła odważnie tuż obok niego i dla odmiany wyjęła własną paczkę papierosów, machinalnie jednak podłożył jej pod używkę zapalniczkę i obserwował, jak końcówka powoli się spala, gdy kobieta powoli się zaciąga. Robi to niemal sensualnie, jakby podświadomie chciała go sprowokować. Szybkim ruchem zgasił ogień i schował zapalniczkę, wracając wzrokiem do widoku za oknem. Trwali w ciszy, która o dziwo nie była jakaś bardzo nieznośna. Oczywiście wolał być sam, jednak uświadomił sobie, że jej obecność, nie denerwowała go tak bardzo, jak kiedyś. Zobojętniał przez wszystkie wydarzenia ostatniego czasu, a znak bardzo skutecznie tłumił jego emocje. Wyrzucił niedopałek za okno i swoim zwyczajem sięgnął po drugiego papierosa. Zaciągał się mocno i powoli wypuszczał obłok dymu nosem i ustami. Czuł, że jest obserwowany przez dziewczynę, jednak sam nie za bardzo zwracał na nią swoją uwagę.
– Chcesz, coś powiedzieć Granger, to powiedz – odezwał się po kolejnych minutach ciszy. Widział, że powstrzymywała się od wypowiedzenia czegokolwiek w jego stronę.
– Zostałeś prefektem – stwierdziła w końcu, wypatrując na jego szacie przypinkę.
– Tak jak ty – odparł tylko beznamiętnie. Zauważył to gdy tylko podeszła. W dobie wszystkich treningów nauczył się sprytu i wychwytywania wielu szczegółów. Robił to bardzo niepostrzeżenie.
– Tak – przyznała cicho. Wyglądała, jakby nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Spoglądała przez dłuższą chwilę na jego niezawiązany krawat, aż w końcu odważyła się złapać za jeden z jego końców. Chłopak poczuł zaskoczenie tym gestem. Stanęli twarzą w twarz w małej odległości. Spoglądał na jej ruchy i uświadomił sobie, że Granger ma zamiar go zawiązać. Przed oczami stanęły mu wspomnienia, zalały go niczym fala wodospadu, nie potrafił ich zatrzymać. Widział oczami wyobraźni Astorię, która zawsze podchodziła do niego miękko i wyćwiczonymi ruchami wiązała węzeł. Robiła to przy każdej okazji, gdy zakładał czarny garnitur pod śmierciożercze szaty.
Spojrzał na węzeł zrobiony rękami Hermiony Granger i poczuł ucisk w żołądku. Był dokładnie taki, jaki robiła Astoria. Windsorski, cholerny węzeł windsorski. Spojrzał w jej oczy, cholerne laskowe spojrzenie wbiło się w jego stal i miał wrażenie, że tkwi między jawą a rzeczywistością.
– Nigdy więcej szlamo, nigdy więcej – nachylił się do jej ucha i wysyczał wściekle, a następnie gwałtownie się cofnął i odszedł w drugą stronę korytarza. Ostatnim co zarejestrował to jej sarnie oczy. Sarnie oczy koloru orzecha laskowego z przebłyskami czekolady.
Wpadł do przedziału, w którym siedzieli jego znajomi z domu węża. Teodor rozmawiał o czymś z Pansy, jednak gdy usłyszeli gwałtowniejsze otwarcie drzwi, odwrócili się w tym kierunku.
– Stary, co się stało? - pierwszy zabrał głos Blaise Zabini siedzący tuż przy wejściu po prawej stronie.
– Granger się stała – odpowiedział wściekle i zajął miejsce naprzeciwko czarnoskórego. Ten spoglądał na niego uważnie, jakby podejrzliwie. Skupił szczególną uwagę na wiązaniu krawata. Wiedział, że Draco nie wybrałby tego węzła samodzielnie, bowiem unikał go od zabójstwa Astorii. W zasadzie to unikał wszystkiego, co kojarzyło mu się z ukochaną. Zrozumiał, że to niczego nieświadoma Hermiona Granger musiała odważyć się i sięgnąć do jego ubioru. Pamiętał, że gdy przyjaciel wychodził, jego szata powiewała za nim, a krawat był luźno zarzucony na kark. Wrócił z zawiązanym krawatem i rządzą mordu w oczach.
– Spokojnie Draco, ona nie wiedziała – odezwał się w końcu, gdy widział, że złość przyjaciela wcale nie mija.
– Gówno mnie to obchodzi. Ta pieprzona szlama, nie powinna w ogóle mieć czelności, by mnie dotknąć — odpowiedział, sycząc zaciekle.
– Wiesz, że musisz stwarzać pozory – dodał Teodor, włączając się w rozmowę, której wszyscy byli świadkami.
– Nie znaczy to, że mam bratać się ze szlamami i zdrajcami krwi – wypluł te słowa, jakby były trucizną w jego ustach.
– Co racja to racja, lecz minimum tolerancji nie zaszkodzi. Nie zrobiła nic złego — tym razem odezwać odważyła się Pansy.
– Dobra, skończcie już pieprzyć, bo mam ochotę iść wypalić całą paczkę, ale obawiam się, że znowu spotkam tam szlamę. Mam do tego niebywałego pecha — ironicznie uciął temat, a w przedziale zapanowała cisza. Każdy z jego bliskich znajomych, a szczególnie ci, którzy sami należeli do szeregów Czarnego Pana, wiedzieli o jego morderczej misji. Rozumieli jego złość i presję, która na nim ciążyła. Trochę tłumaczyli sobie tym wszystkie jego zachowania. Jednak nie zawsze, wszystko można było wytłumaczyć i zrzucić na karb zadań Voldemorta. Blaise ze smutkiem rejestrował wszystkie zmiany w jego najbliższym przyjacielu. Widział, jak z dnia na dzień. Z treningu na trening, staje się coraz bardziej zamknięty i odległy. Tylko on miał ten przywilej, że wiedział, kto był jego mistrzem. Nikt z grona śmierciożerców prócz ojca i matki oraz właśnie Zabiniego, tego nie wiedział. Podejrzewali, po co Grindewald pojawił się w armii, jednak nie mieli pojęcia, że to właśnie młody dziedzic został wybrany i dostąpił zaszczytu posiadania całej czarnomagicznej, wiedzy Gellerta Grindewalda.
Wielka sala jak zawsze po dłuższej przerwie, tętniła życiem. Młodsze roczniki nadal zachwycały się zamkiem, magią i ogromem tego wszystkiego, zaś starsze po prostu cieszyły się, że wróciły do swojego drugiego domu. Wielu bowiem tak postrzegało Hogwart. Niestety, nie on. Już nie.
Spoglądał leniwie w stronę stołu gryfiaków, jak zwykł nazywać wychowanków domu Godryka Gryffindora. Zatrzymał wzrok na wielkim Złotym Chłopcu, obok oczywiście niezmiennie Król Wieprzlej i Panna Wiem to Wszystko. Nierozłączna trójca. Nie dziwił się, że Hogwart mianował ich złotą trójcą, była też srebrna… oni, ślizgoni. Draco, Blaise i Pansy mieli stanowić konkurencje.
Gdy na mównicę wszedł Dumbledore i zaczął swoją standardową przemowę, chłopak przeniósł uważne spojrzenie na staruszka. Obserwował go bardzo wnikliwie, jakby szukał jakiejkolwiek skazy, defektu, który będzie mógł wykorzystać przeciwko niemu. Zastanawiał się, jak wielki opór będzie stawiał w ostatecznej walce. W teorii był przygotowany na wszystko.
Po słowach dyrektora przeszli do kolacji. Nie jadł zbyt wiele. Zadowolił się ciepłą herbatą i kawałkiem kanapki. Najchętniej udałby się już do swoich komnat, jednak wiedział, że czeka go jeszcze mozolny patrol. Zdążył już dostać grafik i wiedział, że wraz z nim będzie się dzisiaj kręcić po korytarzach krukonka, Luna Lovegood. Miał szczerą nadzieję, że na nią nie natrafi. Była dziwna, irytująca jak dla niego. Mógł rzec, że nawet bardziej niż sama Granger.
Wstał od stołu gdy stanęła przed nim długowłosa blondynka, o rozmarzonym spojrzeniu.
– Wezmę lochy do czwartego piętra – oznajmił bez większych dywagacji i odszedł w stronę wyjścia, nie czekał na odpowiedź dziewczyny. Nie miał zamiaru wchodzić z nią w dyskusje. Jedyne co po nim zostało to trzepot jego długiej szaty, gdy opuszczał pomieszczenie.
Snuł się po korytarzach bez większego zainteresowania. Minął tylko kilku ślizgonów z niższych roczników, chyba z czwartego roku, o ile dobrze pamiętał. Zwrócił im nikłą uwagę, by znikali do siebie i ruszył dalej. Nie działo się nic ciekawego, toteż jego myśli krążyły. Starał się je jak najmocniej blokować. Nie chciał bowiem wracać do ostatnich wydarzeń. Nie chciał widzieć zrozpaczonej twarzy matki i martwego ciała Astorii. Chciałby wyrzucić te wspomnienia z głowy, marzył, by ktoś rzucił na niego obliviate i by nigdy nie musiał wracać już do ostatnich tygodni.
Wszedł na trzecie piętro, gdy usłyszał jakiś szmer. Już wiedział, że nie jest sam na korytarzu i zaraz ponownie kogoś przyłapie na łamaniu regulaminu. Nienawidził bycia prefektem. Teoretycznie mógł wyżywać się na innych, odbierać punkty i dawać szlabany, jednak obecnie już go to nie interesowało, nie dawało satysfakcji.
Lecz gdy zobaczył rudą czuprynę stojącą blisko wysokiego parapetu i damskie nogi owinięte wokoło męskich bioder, poczuł nikły promień satysfakcji. Zaraz miał przyłapać Wieprzleja z Granger na miłosnych uniesieniach. Za to na pewno polecą punkty i duuuży szlaban.
Wyszedł zza rogu i już miał powiedzieć coś ironicznego do pary, gdy zrozumiał, że wraz z Weasleyem nie ma Granger. To na pewno nie była Granger. Przyglądał się przez chwilę, jak znienawidzony gryfon wymieniał płyny ustrojowe z dziewczyną, która na pewno nie była jego. W końcu rozpoznał w niej Lavender Brown. Wiedział, jak cały Hogwart, że kilka lat temu pałali do siebie namiętnym uczuciem, najwidoczniej stara miłość nie rdzewieje. Jednak zdrada była dla niego czymś obrzydliwym i niedopuszczalnym. Jeśli było się z jedną osobą, to było się z nią, z nikim innym. Nie wiedział, co tak naprawdę ma zrobić. Z jednej strony, to kompletnie nie była jego sprawa, z drugiej miał ochotę podejść i przywalić rudemu prosto w mordę. Nim zdążył rozważyć możliwości, poczuł jak ktoś wpada na jego plecy. Odwrócił się szybko i ujrzał osobę, której tylko tutaj brakowało do pełni nieszczęścia. Hermiona Granger stała przed nim z szeroko otwartymi oczami, wyraźnie czekała na jego słowa, zapewne obelgi, że śmiała na niego wpaść, upieprzyć go szlamem. W tym momencie jednak nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek. Po prostu patrzył się na nią wzrokiem bez wyrazu. Zasłaniał jej widok, więc nie mogła dojrzeć co dzieje się za jego plecami w tym momencie.
– Przepraszam, nie chciałam, to przez przypadek – powiedziała cicho – mogę przejść? - dodała, wskazując na korytarz za nimi i w tym momencie sam nie wiedział, czy lepiej by żyła w niewiedzy i ułudzie, czy brutalnie się dowiedziała, że jej chłopak nie stęsknił się w czasie ferii za nią, lecz za inną dziewczyną.
– Granger, chodźmy stąd… - odezwał się w końcu, równie cicho próbując ją zawrócić, łapiąc za jej łokieć. Młoda czarownica spoglądała na niego z niezrozumieniem, bowiem jego zachowanie na pewno nie należało do standardowych, do których ją przyzwyczaił.
– O co chodzi? - zadała pytanie niepewnie.
– Chcesz wywrócić swoje życie do góry nogami? - odpowiedział pytaniem, jednak widział jej wzrok, który niczego nie rozumiał. Patrzył na nią jeszcze chwilę i w końcu uznał, że jaka by nie była, jest kobietą. Zasługuje na prawdę, zasługuje na szacunek ze strony osoby, którą darzy uczuciami. On, Draco Malfoy, mógł jej nienawidzić, mógł ją tyrać i tego szacunku nie okazywać, jednak pieprzony Ronald Weasley miał taki obowiązek. W końcu odsunął się z drogi i dziewczyna mogła ujrzeć obrazek, który kilka chwil temu wrył go w ziemię. Spodziewał się głośnego krzyku, histerii i rzucania wyzwiskami. Być może nawet rękoczynów lub użycia różdżki. Nic z tych rzeczy jednak nie miało miejsca. Hermiona stała w tym samym punkcie i spoglądała pustym, zmatowiałym wzrokiem w stronę obściskującej się pary. Byli tak zajęci sobą, że nawet nie zarejestrowali ich obecności do tej pory.
– Na Merlina… Ron… - doszedł do niego wysoki, niemal uroczy głos. Dochodził on jednak z drugiej strony korytarza i nie należał do Granger. Naprzeciwko nich, z szeroko otwartymi oczami stała Luna Lovegood. Weasley odskoczył od swojej kochanki, jak oparzony słysząc, że został przyłapany. Spojrzał przerażonym wzrokiem na krukonkę. Spurpurowiał na twarzy i jego lico, praktycznie już się nie różniło od koloru jego włosów. Granger nadal stała w bezruchu, a on czuł się jak w pieprzonej abstrakcji. Co do diabła się tu odwalało? Miał mieć tylko spokojny patrol i wrócić do swoich komnat, by dalej czytać na temat szafki zniknięć, a wplątał się w jakąś chorą telenowelę ze zdradą na czele.
– Ronaldzie – w końcu odezwała się zdradzona – zrywam z tobą, tak dla jasności – dodała po chwili i odwróciła się na pięcie – Draco, czy mógłbyś pożyczyć mi papierosy? Będę zobowiązana — poprosiła cichym głosem, patrząc na niego niemal błagalnie. Widać było, że sytuacja zaczyna ją przerastać, nie miała nad nią żadnej kontroli.
– Lovegood, dokończ patrol – zwrócił się do Luny, a ta tylko kiwnęła głową. Weasley próbował podejść w stronę Granger, która nadal udawała, że nic takiego się nie stało i panuje nad wszystkim. Malfoy jednak zagrodził mu drogę — zejdź mi z oczu, chyba że chcesz oberwać po tym parszywym ryju Wieprzlej — wycedził wściekły.
– Spieprzaj Malfoy – ledwo na niego spojrzał i starał się przenieść wzrok za niego, gdzie stała już jego była dziewczyna.
– Posłuchaj mnie uważnie Weasley. Chciałeś się zabawić? Świetnie, najpierw jednak trzeba było poinformować o tym Granger. Bo co jak co, ale zrobiłeś jej najgorsze świństwo, jakie facet może zrobić kobiecie. Więc teraz nie próbuj się tłumaczyć, usprawiedliwiać, bo nie ma po co. Po prostu się od niej odpieprz i daj jej poradzić sobie z emocjami, które teraz czuje — Draco patrzył na niego z nienawiścią w oczach.
– A co ty możesz wiedzieć o miłości śmierciożerco?! Nikt cię nie kocha i ty nigdy nikogo nie kochałeś! - wściekły Ron zaatakował słownie. Malfoy nie dał się jednak sprowokować, pierwsze umiejętności ze swoich mistrzowskich treningów, mógł już przetestować. W tym wypadku była to sztuka cierpliwości i poskromienia instynktów.
– Jak widać, wiem więcej niż ty, nawet jeśli tylko w teorii – odparł ironicznie. Odwrócił się w stronę Hermiony i nie oglądając się za siebie, popchnął ją w przód, by opuścić korytarz i zejść aż do głównego holu.
Nie odzywali się, dziewczyna szła ze spuszczoną głową, on zaś nie był pocieszycielem. Nie wiedział, co miałby powiedzieć, bowiem żadne słowa nie sprawią, że przestanie cierpieć. Zresztą koniec końców, ta sytuacja nie była czymś, co go obchodzi. Miał zamiar dać jej kilka fajek, zaprowadzić do wierzy Gryffindoru, by w emocjach nie przyszło jej nic durnego do tej szopowatej tej główki i w końcu naprawdę udać się do swoich komnat.
Gdy wyszli na błonia, lekki wiatr owiał ich twarze. Stanęli na boku, gdzieś obok murka przy małych schodach. Hermiona oparła się o betonową ściankę i przyjęła używkę, którą wyciągnął w jej stronę, po chwili nachyliła się lekko do ognia, który pojawił się w jej zasięgu. Zapaliła, mocno się zaciągając i wydychając dym, zauważył, że robi to coraz bardziej urywanymi wdechami i wydechami, aż w końcu wpadła w histerię. Rozpłakała się cicho. Łzy leciały z jej ciemnych oczu, a cichy szloch wydzierał z gardła. Właśnie był świadkiem upadku Hermiony Granger. Jej serce było złamane, a mózg nie potrafił ogarnąć tego co miało miejsce. Nie wiedział, co mógłby zrobić. Stał naprzeciwko niej bez słowa. Być może właśnie tego potrzebowała, podobno płacz wyzwala. Sam gorzko płakał, po tym jak… nie, nawet nie chciał o tym myśleć, bowiem zaraz w jego głowie pojawiał się obraz. Nie chciał go widzieć.
Drżącą dłoń z papierosem przykładała do ust, używka lekko ją uspokajała, choć nie tak jakby chciała. Gdy skończyła palić, niedopałek zniknął za pomocą jednego zaklęcia niewerbalnego. Draco podał jej drugiego i z ochotą go przyjęła. Potrzebowała nikotyny, potrzebowała czynności, na której mogła się skupić. Jednak kolejny papieros się kończył, a ona nadal miała złamane serce, łzy w oczach i szloch w gardle. Nie panując nad sobą, przylgnęła do klatki piersiowej chłopaka. Mocno objęła go ramionami i płakała w jego szatę. Nie miało znaczenia, że był to Draco Malfoy. Chłopak wzdrygnął się na nieoczekiwaną bliskość. W pierwszym odruchu miał ochotę ją odepchnąć, jednak chyba jeszcze nie był tak bezduszny. W końcu objął ją jednym ramieniem.
– Wypłacz to Granger… - szepnął miękko w jej włosy. Przed oczami miał obraz martwego ciała Astorii, które tulił do siebie, niczym największy skarb.
W kolejnych tygodniach zarejestrował rozłam wśród złotej trójcy, co było mu na rękę, gdyż sam Złoty Chłopiec musiał latać od rudego zdrajcy, do przytłoczonej Granger. To sprawiło, że on sam zszedł z jego radaru i spokojnie mógł realizować swoje plany. Na co dzień przesiadywał więc na nudnych zajęciach, udawał, że pilnie notuje i zdawał wszelkie egzaminy w pierwszych terminach, by nie musieć tracić cennego czasu na poprawki.
Marzec minął niepostrzeżenie i przeszedł w kwiecień, co oznaczało, że pozostały mu już tylko niespełna trzy miesiąca, do umownego punktu zero.
Całe wieczory, szczególnie te po patrolach, spędzał w pokoju życzeń, gdzie długimi godzinami pracował nad naprawieniem niepozornego mebla. Inkantacje były zawiłe, wymagały precyzji i wiele jej magii, dlatego wracał do dormitorium w środku nocy, kompletnie wyczerpany. Na ogół pozostawało mu nie więcej niż trzy lub cztery godziny snu, by wstać na śniadanie i dalej udawać.
Z Hermioną Granger nie miał styczności aż do połowy kwietnia, gdy złożyło się, iż mieli wspólny patrol. Początkowo tego nie wiedział, przemierzał korytarze standardowo, od lochów w górę, bowiem każdy z jego patrolowych partnerów znał już jego rutynę doskonale. Praktycznie każdy się jej stosował bez słowa, jedynie ona musiała się wyłamywać. Cholerna Granger. Spotkał ją w połowie korytarza na drugim piętrze.
– Co tu robisz? - zapytała zaskoczona gdy go dostrzegła.
– To samo co ty – odburknął, mijając ją. Dziewczyna spoglądała na jego plecy, gdy coraz bardziej się oddalał. W końcu się zreflektowała i podbiegła szybko, by wyrównać z nim kroku. Draco westchnął ciężko, nie był mu potrzebny ogon w postaci denerwującej gryfonki. Trudniej mu będzie zniknąć w pokoju życzeń jeśli będzie musiał mieć ją przy sobie. Szli w ciszy, na korytarzach panowały ciemność i chłód. Zamek nocą, nawet w letnie miesiące był przeraźliwie mroźny. Nie dziwił się temu, trudno jest utrzymać zaklęcia ogrzewające non stop, a tak wielki budynek nie miał innego źródła ciepła, jak ewentualne kominki w pokojach wspólnych. Co jakiś czas obserwował ją, jakby szukając oznak jej załamania. Ona jednak nie wyglądała na załamaną. Trzymała się nadzwyczaj dobrze. Za to Wiewiór otwarcie zaczął prowadzać się z nową dziewczyną, co jawnie potępiła jego jedyna siostra, sam Harry Potter był bliżej strony Granger niż rudzielca, jednak dla dobra wszystkich starał się prowadzić mediacje w tej sprawie. Nikt prócz niego nie miał takich zamiarów.
– Jak udało ci się uważyć bezbłędne Veritaserum? - usłyszał jej cichy głos, z nutą ciekawości. Spodziewał się, że prędzej czy później będzie chciała to z niego wyciągnąć. Zadanie było niemal niewykonalne dla osób z ich roku, w ogóle, dla dzieciaków w ich wieku, powinno to być syzyfową pracą. Milczał uparcie, bowiem wiedział, że nie może odpowiedzieć wprost. „Wiesz Granger, podczas ferii jedni latali na swoich zamiataczach, inni piekli ciasteczka, a ja miałem mianowanie na śmierciożercę i morderczy trening z samym Gellertem Grindewaldem. Uwierzysz?” Nie wchodziło w grę, toteż potrzebował chwili, by wymyślić coś sensownego.
– Lubię eliksiry, w ferie interesowałem się alchemią, stąd nie przyszło mi to dość łatwo – odpowiedział zdawkowo, ponieważ nie mógł zostawić jej bez żadnej odpowiedzi. Granger Wiem To Wszystko, i tak by drążyła, póki nie dostałaby satysfakcjonującej ją informacji.
– Musisz być naprawdę inteligentny, lecz niepozorny – odpowiedziała dziewczyna. Postanowił tego nie komentować.
W kolejnych dniach coraz częściej spotykali się na milczących patrolach. Przywykł do jej obecności. Stało się ich niepisanym rytuałem, że wchodząc na parter, zahaczali o główny hol i błonia, gdzie palili wspólnie po dwa papierosy i wracali do obowiązków. Po dłuższym czasie zauważył, że Granger wcale nie była aż tak ciekawska i wścibska, jak w poprzednich latach. To Złoty Chłopiec sprawiał mu więcej problemów, bowiem popadł w jakąś obsesję jego osoby i coraz trudniej było mu go unikać. Potter ciągle obserwował go podczas posiłków, gdy ich unikał, węszył nad tym co robił w tym czasie. Coraz częściej widział go w miejscach, w których sam przebywał. Przyłapał go też kilka razy na śledzeniu jego osoby i nawet jego pożal się Salazarowi, peleryna niewidka, nie sprawiała, że stawał się lepszym
szpiegiem. O tym, że Harry posiada jedno z insygniów, dowiedział się stosunkowo niedawno. Wiedział też, w czyich rękach jest czarna różdżka. Był ciekaw, co stało się z kamieniem wskrzeszenia. W obecnym stanie, czasem nawet pozwalał sobie na chwilowe marzenie o jego zdobyciu. Chciałby, móc jeszcze raz ujrzeć Astorię, móc powiedzieć jej to wszystko, czego nie powiedział przed jej zabójstwem. Chciał przeprosić za to, że nie mógł wybrać jej. Chciał szczerze zapłakać nad jej losem. Jednak wiedział, że te marzenia są mrzonką nie do spełnienia, toteż coraz mocniej się od nich dystansował.
W końcu przeminął i kwiecień, wszedł piękny, słoneczny maj, a on coraz częściej spędzał swój wolny czas w zagraconym, ponurym pokoju, gdzie z uporem maniaka jąkał inkantacje.
Podjął już dwie próby przetransportowania jakiś dobrych rzeczy poprzez szafkę. Na pierwszy ogień poszedł przedmiot martwy. Wysłał w szafce jabłko, które z powodzeniem dotarło do miejsca docelowego i z niego wróciło. Wiedział to, bowiem owoc został nadgryziony. Uważał to za swój ogromny sukces, dlatego po kilku kolejnych dniach odważył się włożyć do szafki ptaka. Wyczarował małego, żółtego kanarka, którego umieścił w meblu. Tutaj uznał, że odniósł jedynie połowiczny sukces, bowiem ptak wrócił martwy. Było więc coś po drodze, co wpływało na żywe organizmy. Musiał tę usterkę wyeliminować jak najszybciej. Gdyż czas szybko uciekał.
W pełni udało mu się naprawić szafkę zniknięć w ostatnim tygodniu czerwca. Odważył się włożyć do niej kota, chyba nawet był to ten sierściuch o krzywych łapach, który należał do Granger. Wpakował go do szafki i odczekał chwilę. Otworzył drzwiczki i z uśmiechem na ustach zobaczył pustkę. Kot zniknął. Zamknął je ponownie i pomyślał inkantację, a następnie ponownie podszedł do drzwi i je uchylił. Jak oparzony, gdy tylko zauważył lukę, wybiegł z szafy, rudy kocur. Malfoy uśmiechnął się wesoło. Misja wykonana. Teraz miał kilka dni spokoju, przed ostatecznym starciem.

VI
Od samego ranka panował mrok. Coś ewidentnie wisiało w powietrzu. Deszcz obijał się siarczyście o wysokie okna, nikomu więc nie było w głowie, by robić sobie spacery po błoniach, nawet na korytarzach było stosunkowo mało ludzi. Większość przesiadywała w pokojach wspólnych, gdzie grzali się beztrosko przed kominkiem z kubkiem herbaty. Hermiona Granger była odmiennością, dla niej taki stan był idealny, by zaszyć się w bibliotece z ukochanymi książkami. Mogła na spokojnie wybrać interesujące ją lektury i usiąść z nimi przy stoliku, by przejrzeć je powoli i wybrać najistotniejsze kwestie do notatek, niektóre księgi odkładała na bok, bowiem chciała zabrać je ze sobą na dłużej. Uderzający o okna deszcz, w połączeniu z wiatrem, dodawały aurze niepewności, jednak ona się tym nie przejmowała. Nigdy nie była specjalnie przesądna, nawet we wróżbiarstwo nie wierzyła, bowiem nie dało się go jasno i klarownie oprzeć na wiedzy i nauce.
Draco Malfoy w tym czasie pozostawał niepozorny. Zaszył się w swoich komnatach prefekta i jedyne co mu pozostało to czekać na godzinę zero. Chłopak rozmyśla o swoim życiu, siedząc przy rozpalonym kominku, ze szklanką whisky w jednej ręce i papierosem w drugiej. Czasami zastanawiał się, czy gdyby nie urodził się w rodzinie czystej krwi, byłby inny, lepszy… czy byłby lubiany przez Pottera i przyjaźnił się z Granger? Nie, to był dla niego zbyt duży nonsens. Uważał jednak, że na pewno nie ciążyłaby na nim taka presja, względem Czarnego Pana i czystości krwi.
Draco wiedział, że jeśli przeżyje wojnę i tak nic z jego życia nie pozostanie. Spodziewał się długiego wyroku w Azkabanie, być może nawet do śmierci. Sam nie wiedział, czy wolałby gnić w tej celi do starości, czy jednak zostać potraktowanym pocałunkiem Dementora. Obie te opcje wydawały mu się równie tragiczne. Nie chciał jednak o tym myśleć, być może wcale nie przeżyje wojny. Zginie na polu walki, jak większość jego wrogów i sprzymierzeńców. Po stronie Voldemorta, podczas walki myślało się jedynie o sobie i ratowaniu swojego tyłka. U śmierciożerców nie było przestrzeni na bycie heroicznym bohaterem, który ratuje przyjaciół w obliczu śmierci. Jeśli widziałeś, że ktoś z twoich jest poważnie ranny, starałeś się zapamiętać, gdzie pada jego ciało, by po wszystkim po nie wrócić, jednak nie myślałeś, by rzucać się do ratunku. Nie mógł bezsprzecznie powiedzieć, że czuł się z tym dobrze. Sam nie wiedział, czy byłby w stanie narazić swoje życie, by uratować kogoś innego, jednak pozostawienie go na pastwę losu, wydawało mu się iście nieludzkie. Chłopak wpatrywał się w ogień, starał się robić wszystko, byle nie schodzić na tematy kobiet. A były dwie, czym sam był zaskoczony. W pamięci nadal tliła mu się Astoria. Jej piękny uśmiech, długie ciemne włosy, zawsze ułożone w eleganckie fale i oczy, to nimi go ujęła najbardziej, tymi pięknymi oczami koloru orzecha laskowego. I chroń go Salazarze, gdy pierwszy raz ujrzał w pociągu Granger i stanęła z nim wtedy twarzą w twarz, wiążąc krawat. Był niczym porażony, gdy spojrzał w jej oczy. Tak piękne i tak podobne, do spojrzenia jego ukochanej.
Godzina zero nadchodziła szybkimi krokami. Obserwował zegar, który wybijał sekundy, zamieniające się w minuty. Kilka minut przed siódmą wieczorem, w salonie pojawił się elegancko ubrany Blaise Zabini. Położył dłoń, na ramieniu przyjaciela, próbując dodać mu w jakikolwiek sposób swojego wsparcia. Byli niemal jak bracia. Blaise był jedyną, po Astorii i matce osobą, która wiedziała na jego temat, tak wiele. Byli praktycznie nierozłączni, mimo że to Teodora Notta poznał już we wczesnym dzieciństwie, to zdecydowanie czuł się bardziej związany z czarnoskórym chłopakiem. To dlatego właśnie jego wybrał na swojego partnera. To on miał go kryć i chronić jego życie, jeśli dojdzie do walki. Było to dość ironiczne zagranie, ze strony Czarnego Pana, bowiem to Malfoy, był tym niepokonanym. Ponownie wystawiał go na okrutną próbę. Chciał wiedzieć, czy w obliczu swojego zadania, nie spanikuje, czy utrzyma czystość umysłu, wiedząc, że za jego plecami jest ktoś mu bliski, kto może zginąć. Na niego to jednak nie wpływało. Wiedział, że Blaise jest dobrym czarodziejem. Nie potężnym, lecz na pewno lepszym niż niejeden uczeń Hogwartu i członek Zakonu. Mógł być o niego niemal spokojny.
– Już czas – usłyszał głos czarnoskórego przyjaciela. Zerknął przelotnie na zegar. Blaise miał rację. Nieubłaganie, nastał już czas. Odstawił szklankę z niedopitą whisky i wstał wraz z drugim ślizgonem. Udali się do wyjścia z pokoju wspólnego.
Ruszyli wspólnie, obok siebie. Przeszli w milczeniu przez lochy, a następnie pierwsze i drugie piętro. Gdy mijali trzecie piętro, spotkali tylko dwie trzecioklasistki z Hufflepuff, które zalotnie chichotały na ich widok.
Na piątym piętrze rozdzielili się, kiwnęli sobie jedynie głowami na znak powodzenia i każdy udał się w swoim kierunku. Malfoy’a był to pokój życzeń. Przespacerował trzykrotnie po krótkim odcinku korytarza, wzdłuż ściany, aż ukazały się na niej wielkie drzwi. Pchnął je mocno i wszedł do tak dobrze znanej mu przestrzeni. Spędził w niej tyle godzin w ostatnich miesiącach, że znał to miejsce na pamięć. W duchu dziękował rudym bliźniakom, że jeszcze przed tym wszystkim, zamknęli durnego Montague w szafce. To pomogło mu opracować plan napadu na Hogwart. Wiedząc, że druga szafka jest w sklepie Borgina i Burkesa mógł założyć, że to stamtąd śmierciożercy dostaną się do zamku, jedynym problemem był fakt, że szafka w Hogwarcie była zepsuta. Montague spędził w niej sporo czasu, będąc zawieszonym między szkołą a sklepem. To ponownie dało Malfoy’owi do myślenia, że trzeba naprawić hogwardzką szafkę. Wbrew pozorom był to najprostszy sposób, jaki mógł opracować, na wpuszczenie takiej ilości śmierciożerców, niepostrzeżenie i szybko.
Teraz stał przed naprawionym meblem i spoglądał na niego w milczeniu. W głowie miał już jedynie swoją matkę i jej bezpieczeństwo, bowiem Astorii nie udało mu się uchronić.
– Harmonia Nectere Passus – wypowiedział ze spokojem doskonale znane mu zaklęcie. Widząc, że szafka powoli się otwiera i pojawia się w niej czarna, równie znajoma mu mgła, ruszył energicznym krokiem do wyjścia.
Niemal przebiegał korytarz na szóstym piętrze i kolejne, niższe kondygnacje, by dostać się niemal do samego, głównego wejścia zamku. Przy głównych schodach spotkał Zabiniego tak, jak było ustalone. Porozumiewali się bez słów, za pomocą legilimencji. Obaj w szybkim tempie dopadli do podnóża Wieży Astronomicznej.
Draco zaczął wędrówkę, w górę, a tymczasem Blaise pozostał na czatach, na dole. Wchodząc cicho na najwyższy podest wieży, widział już dwie postacie, oparte o poręcz. Rozmawiały beztrosko, spoglądając w gwieździste niebo. Pieprzony Harry Potter i dyrektor Albus Dumbledore, który był jego głównym celem.
– Dzień dobry profesorze. Potter — odezwał się spokojnym, mocnym głosem, by zdradzić swoją obecność. Harry spojrzał na niego i od razu chciał się rzucić do jakiegoś ataku, jednak starszy czarodziej go powstrzymał. Jakby wiedząc, co zaraz się wydarzy, sam uniósł różdżkę i wycelował nią w chłopaka. Harry’ego odrzuciło kilka metrów dalej, pozostał niewidoczny, w cieniu i nie mógł już nic zrobić. Zaklęcie Dumbledore skutecznie go unieruchomiło.
– Draco – odezwał się miękkim głosem dyrektor.
– Przykro mi profesorze, nie mam za bardzo czasu na pogaduszki – odpowiedział kwaśną ironią.
– Wiem, że chcesz mnie zabić – Dumbledore odezwał się z bezpośredniością w głosie, to jednak nie zaskoczyło młodego Malfoy’a. Spodziewał się, że profesor może wiedzieć o jego zadaniu.
– I w rzeczy samej to uczynię – odpowiedział pewnie – expelliarmus – powiedział szybko, a różdżka Dumbledore wylądowała w jego rękach. W tym momencie nie był jeszcze do końca świadom, że stał się prawowitym właścicielem czarnej różdżki. Najpotężniejszego artefaktu magicznego, którego tak bardzo pożądał jego pan.
– Nie musisz tego robić Draco… nie jesteś mordercą – dyrektor nadal utrzymywał spokojny ton, jakby nie brał na poważnie możliwości własnej śmierci lub wręcz był z tym faktem pogodzony.
– Nie masz pojęcia, kim tak naprawdę jestem – Malfoy odpowiedział mu ze wściekłością w głosie, jednak żadnych innych emocji nie wyrażał. Jakby to, co zaraz miał uczynić, nie robiło na nim żadnego wrażenia.
– Jesteś gotowy na swoją śmierć? Podobno umieranie nie boli… tego ci życzę profesorze Dumbledore — dodał po chwili ciszy — Avada Kedavra - wypowiedział pustym głosem inkantację zaklęcia niewybaczalnego. Klątwa ugodziła starszego czarodzieja prosto w pierś. Stojąc blisko barierki, zatoczył się bezwładnie w tył. Jego ciało przeleciało przez poręcz i z ogromnej wysokości spadło w otchłań nocy.
– Morsmordre – Draco wycelował różdżką w niebo, a na jego czerni ukazał się znak śmierciożerców. Panika wisiała w powietrzu. Nim Potter się pozbierał, on sam zbiegał już z wieży, gdzie na dole czekał na niego Blaise z Severusem. Wspólnie ruszyli do wrót wejściowych, by wybiec na plac przed zamkiem i błoniami udać się do miejsca, z którego będzie można się już aportować.
Słyszeli wokoło krzyki paniki. Uczniowie wyciągnięci ze swoich łóżek lub z kąpieli miotali się, łapiąc jedynie najbliższe okrycie i różdżkę, by stanąć do walki. Młodsi byli zaganiani przed prefektów do pokoi wspólnych, by tam bezpiecznie przeczekali nadchodzącą bitwę. Nauczyciele wybiegali ze swoich prywatnych komnat, by stanąć do walki i chronić podopiecznych. Starsze roczniki, również nie bały się walki.
Wybiegając na świeże powietrze, zauważył Greybacka. Wilkołak czyhał do skoku, jednak gdy kątem oka zauważył, kto ma stać się jego ofiarą, puls mu się na chwilę zatrzymał. Z niewiadomych sobie pobudek, nie mógł pozwolić na jej śmierć. Nie jej. Zatrzymał się w pół kroku i skierował różdżkę na Fenrira. Rzucił zaklęcie, które miało go wyeliminować z walki i ogłuszyć, jednak go nie zabił. Jego wzrok zderzył się z przerażonym spojrzeniem laskowych tęczówek.
– Na co czekasz Granger? Rzuć patronusa i wzywaj tu swój Zakon! - krzyknął na nią, gdy z drugiej strony napłynęła kolejna fala zaklęć. Zauważył zamaskowane, czarne postacie kroczące w ich stronę. Na błoniach zebrała się już spora ilość uczniów, którzy podjęli z nimi walkę. Jednak widząc wśród nich Hermionę Granger, to ona stała się ich głównym celem, zaraz za Harrym Potterem.
Draco rzucił potężną tarczę, która ochroniła ich przed bombardowaniem śmiercionośnych zaklęć. Obserwował pole walki i zauważył, że Blaise walczy kilka metrów od niego, z którym z rudzielców, zaś Severus pojedynkował się przeciwko śmierciożercom. Obaj oczywiście robili to niepostrzeżenie. Nikt z grona Czarnego Pana nie mógł wiedzieć, że stanęli w jakiś sposób przeciwko niemu, a przykrywka Snape nie mogła wyjść na światło dzienne, jeszcze nie teraz.
Uświadomił sobie, że Granger spełniła jego polecenie i wyczarowała patronusa, który miał sprowadzić do Hogwartu Zakon Feniksa.
– Uważaj na siebie Granger – spojrzał jej w oczy i widząc, że nie jest ranna, zrzucił zaklęcie osłony.
– Ty również Draco – odpowiedziała miękko. Rzuciła się w wir dalszej walki, a on rozbrajając kilku uczniów jeden po drugim i oszałamiając ich, zabrał Blaise i Severusa, by pod osłoną nocy, teleportować się wprost w ręce Czarnego Pana.
Comments